Binge-watching po polsku, czyli maraton z 2 sezonem „House of Cards”

House of Cards

Nie wiem, ile razy czytałam, a parę nawet sama pisałam, że seriale to współczesny odpowiednik XIX-wiecznej powieści – tej samej, która, jak pamiętamy ze szkoły, była zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu. Tam objętość, tu czas pozwalają budować wielowarstwowe, skomplikowane fabuły, odmalowywać drobiazgowo realia portretowanych epok i środowisk, tworzyć złożonych psychologicznie bohaterów, by rzucać im kłody pod nogi, wiać wiatrem w oczy, zaślepiać miłością albo ambicjami itd. Po co mi ten jakże oryginalny wstęp?

Ano po to, żeby napisać, że tak jak serial przypomina powieść, tak samo serialowy widz nieprzesadnie odbiega od fana grubych, wciągających tomów. Obaj lubią sami decydować, w jakim tempie pochłoną kolejne rozdziały i tomy, odcinki i sezony. Upowszechnienie się internetu uwolniło seriale spod kurateli telewizyjnych ramówek i stworzyło zjawisko zwane binge-watching czy binge-viewing, czyli kompulsywne oglądanie seriali, objawiające się naciskaniem guzika play aż do wyczerpania puli dostępnych odcinków, baterii laptopa albo własnych, ewentualnie cierpliwości domowników.

Szefowie stacji telewizyjnych (nie tylko polskich) długo nie przyjmowali tego fenomenu do wiadomości, a wielu próbuje nie przyjmować do dziś. Jednak od momentu pojawienia się serialu „House of Cards” wymaga to bardzo mocnego zaciskania powiek.

„Kiedy pytam przyjaciół, co robili w weekend, słyszę, że oglądali »Breaking Bad« albo »Grę o tron«. W całości, trzy sezony. Netflix wygrał również dlatego, że dał widzom to, do czego mają prawo, czyli zamkniętą całość. Nie kazał czekać tydzień na ciąg dalszy, myśleliśmy o tym projekcie jak o 13-godzinnym filmie. I sądzę, że to jest przyszłość. Film i telewizja muszą udowodnić, że odrobiły lekcję, którą zawaliła branża muzyczna. Jeżeli damy ludziom to, czego chcą, kiedy chcą, w formie, jaka im odpowiada, i do tego za rozsądną cenę, to oni to kupią, a nie ukradną” – tak Kevin Spacey, który genialnie wcielił się w głównego bohatera „House of Cards”, tłumaczył w „Gazecie Wyborczej” olbrzymi sukces produkcji i bawił się w branżowego proroka.

Odnosił się do sposobu dystrybucji „HoC”, jaki przyjął Netflix. Badając przez lata udostępniania swoim abonentom produkcji telewizyjnych (7,99 $ za miesiąc streamingu) ich obyczaje, zauważył, że połowa z nich ogląda cały sezon serialu (nawet 22 odcinki) w mniej niż tydzień. Dlatego też wszystkie 13 odcinków pierwszego sezonu „House of Cards”, swojej pierwszej dużej produkcji, udostępnił swoim abonentom jednocześnie, w tej samej chwili. Opłaciło się. Serial zapewnił platformie 2 mln nowych użytkowników.

Udostępnione w walentynki tego roku – był piątek – 13 odcinków drugiego sezonu w weekend połknęło w całości około 670 tys. (czyli 2%) tylko amerykańskich abonentów Netflixa. I raczej nie byli rozczarowani, choć drugi sezon nie ma świeżości pierwszego. Główny bohater Francis Underwood – ponownie koncertowo grany przez Spaceya, który w międzyczasie stał się twarzą jednego z polskich banków – demokratyczny kongresmen odpowiedzialny za partyjną dyscyplinę podczas głosowań doprowadził do końca pierwszą część swojego planu zemsty na prezydencie USA. Nie przebierając w środkach, knując i mordując, wykosił konkurencję, i w pierwszym odcinku drugiego sezonu zostaje zaprzysiężony na wiceprezydenta.

I natychmiast przechodzi do etapu drugiego: walki o prezydenturę. A to oznacza jeszcze więcej knucia, gabinetowych intryg, fałszywych uśmiechów i poklepywania przeciwnika jedną ręką, podczas gdy drugą wbija mu się nóż w plecy. Uderza słabość prezydenta USA, człowieka łatwo ulegającego wpływom. Głównym przeciwnikiem Franka jest prezydencki mentor, biznesmen o swojsko brzmiącym nazwisku Tusk. Ważną sprawą są stosunki amerykańsko-chińskie.

Daleko w tle pojawiają się sprawy ważne dla obywatela-wyborcy: problem podniesienia wieku emerytalnego czy kwestia zamrożenia płac budżetówki. Sporym zagrożeniem dla kariery Franka zaczynają być depczący mu po piętach dziennikarze wspomagani przez haktywistę w typie Edwarda Snowdena.

Najjaśniejszym punktem serialu, podobnie jak w pierwszym sezonie, pozostaje związek Franka z żoną Claire (świetna Robin Wright) – układ jednocześnie do bólu racjonalny, oparty na wymianie usług, co trwały i zbudowany na akceptacji dla słabości drugiej strony, zaufaniu i bliskości. W tym sezonie ambicje Claire rosną wprost proporcjonalnie do pozycji i wpływów męża. Ale scenarzyści także wreszcie pozwalają nam zajrzeć pod jej alabastrową maskę, zobaczyć demony, które czają się za jej chłodem i zdystansowaniem.

Drugi sezon „House of Cards” pokaże w Polsce kanał Ale Kino+. Od 3 czerwca można oglądać tydzień po tygodniu kolejne 13 odcinków, zaś dla spragnionych binge-viewingu stacja oferuje wersję „prawie”, czyli maraton z serialem. Sześć pierwszych odcinków pokaże 30 maja, siedem kolejnych dzień później, start o godz. 20.10.

Na legalne oglądanie ciurkiem za sensowne pieniądze i z szeroką ofertą produkcji musimy jeszcze poczekać. Rodzime wersje Netflixa są drogie i dysponują ubogim zasobem seriali, a oryginał wciąż jest w Polsce niedostępny. Choć stopniowo zbliża się do naszych granic. Działa już w 42 krajach, w tym od niedawna także w Niemczech.

Drugiego sezonu najchętniej oglądanej produkcji Netflixa, serialu „Orange is the New Black”, którego 13 odcinków pojawi się na platformie 6 czerwca, jeszcze legalnie nie obejrzymy. Ale kręcony właśnie trzeci sezon „House of Cards” może już tak?