Dobrze, źle, tak samo – cztery głosy w sprawie Emmys 2014

emmy-wallpaper-2560x1440Ponieważ nie byliśmy w stanie oglądać Emmy wspólnie, postanowiliśmy przedstawić Wam swoje krótkie wrażenia po rozdaniu najważniejszych amerykańskich nagród telewizyjnych. Nie omówiliśmy wszystkich nagrodzonych i pominiętych (pełną listę zwycięzców znajdziecie TU), ale dzielimy się jeszcze świeżymi obserwacjami po poniedziałkowej gali.

Aneta Kyzioł:

66. Emmy Awards nie zaskoczyły. Jak z Oscarami – nowatorskie zjawiska muszą zostać opatrzone i oswojone, zanim zostaną zauważone przez członków akademii i nagrodzone. Tak więc „Detektyw” (HBO) i „Orange Is the New Black” (Netflix) – faworyci krytyków i wielu widzów – przepadły. Pierwszy na pięć nominacji dostał jedną statuetkę – doceniony został Cary Joji Fukunaga za reżyserię odcinka „Who Goes There”. Drugi mimo pięciu nominacji nie dostał nic.

Trochę w tym winy także samych producentów tych seriali, którzy zgłosili swoje dzieła w kategoriach, do których albo niekoniecznie pasowały, albo nie miały wielkiej szansy w morderczej konkurencji. Pierwsze to przypadek „Orange is the New Black”. Serial, który przy dobrych chęciach można nazwać tragikomedią, ale chyba jednak bliżej mu do dramatu, zgłoszony w kategorii komedia przegrał na całej linii z klasycznymi przedstawicielami gatunku. Najlepszą komedią została (ponownie) „Współczesna rodzina”, w aktorskich kategoriach wygrali Jim Parsons (czwarty raz), czyli Sheldon Cooper z zaliczającej jeden z najsłabszych sezonów w swojej historii „Teorii wielkiego podrywu” i wciąż świetna Julia Louis-Dreyfus, czyli tytułowa „Figurantka”.

Z kolei „Detektyw”, dziesięcioodcinkowiec (ośmioodcinkowiec – jak słusznie zwrócili mi uwagę czytelnicy; mój błąd), w kategorii „serial dramatyczny” musiał zmierzyć się z genialnym finałowym sezonem „Breaking Bad” (reszta konkurencji akurat w minionym sezonie zniżkowała: „Gra o tron”, „Downton Abbey”, „House of Cards” i „Mad Men”). A fantastyczny w roli Rusta Cohle’a (mimo płynących z jego ust skrzydlatych fraz, które słusznie ktoś określił mianem „Nietzsche dla gimbazy”) Matthew McConaughey – stanąć w szranki z rewelacyjnym Bryanem Cranstonem z „Breaking Bad”. Większe szanse pewnie „Detektyw” miałby w kategorii „miniserial dramatyczny”, gdzie walczyłby głównie z „Fargo”, oba seriale były objawieniem minionego sezonu. „Fargo” wygrało, „Detektyw” przepadł.

Stos nagród dla „Breaking Bad” – dla najlepszego serialu dramatycznego, najlepszych aktorów w tymże (dla Bryana Cranstona, Aarona Paula i Anny Gunn) i scenarzystki odcinka „Ozymandias”, Moiry Walley-Beckett – absolutnie zasłużony. Ostatni sezon to majstersztyk, a całość jest genialną mieszanką sensacji, komedii i kina moralnego niepokoju, z fantastycznie rozwijającą się relacją dwójki głównych bohaterów, świetnym aktorstwem i wysmakowanym każdym kadrem. Serial Vince’a Gilligana przeszedł do historii telewizji. Dowodem nie tylko miliony memów z nawiązaniami i komentarzami do produkcji, te wszystkie śluby brane w kombinezonach do pichcenia amfy, ale przede wszystkim pytanie, które do tej pory wielu sobie zadaje: co po „Breaking Bad”? Chyba dziś jeszcze nie ma odpowiedzi. A na pewno nie jest nią „Detektyw”, w którym świetny duet McConaughey-Harrelson w intrygujących plenerach rozwiązywał banalną, jak się z odcinka na odcinek okazywało, sprawę. Na finał spuśćmy zasłonę milczenia.

Cieszą mnie nagrody dla aktorów „Sherlocka”. Benedicta Cumberbatcha można nagrodzić za sam gest zarzucania płaszcza na ramiona – epicki, a Martina Freemana za dobroć doktora Watsona i złość Lestera Nygaarda. Żal mi, że znów nie doceniono Christine Baranski – jej Diane Lockhart w „Żonie idealnej” (zaliczającej fantastyczny sezon!) to jeden z nielicznych bohaterów współczesnych seriali, którego chciałoby się spotkać w życiu, bez ryzyka uszczerbku na zdrowiu czy mieniu. Żal też, że nic nie dostał świetnie napisany i grany, poruszający „Masters of Sex”, z genialnym duetem Lizzy Caplan – Michael Sheen. Może w przyszłym roku.

Marcin Zwierzchowski:

„Breaking Bad” zgarnia prawie całą pulę. Dobrze. I źle. Bardzo źle – w zasadzie mam deja vu z Oscarów. Bo wyobrażacie sobie, że za kilka lat wklepiecie w Wikipedię frazę „True Detective” i znajdziecie tam info, że pierwszy sezon zgarnął jedną statuetkę Emmy? I to nie dla Matthew McConaugheya, który był tu nie gorszy niż w „Witaj w klubie”. „Detektyw” HBO okazał się Leonardo DiCaprio małego ekranu – wiadomo, że się należy, wiadomo, że w tym roku genialny, ale… byli też inni, nie gorsi, niekoniecznie lepsi, i to oni wygrali. Ból jest tym większy, że tym innym się należało. Tak jak Kevinowi Spacey’owi czy Jeffowi Danielsowi z mojego ukochanego „Newsroomu” – konkurencja była jednak zabójcza. Cieszą za to statuetki dla „Fargo”, „Sherlocka”, Benedicta Cumberbatcha, Martina Freemna i oczywiście (jako że jestem psychofanem „Teorii wielkiego podrywu”) Jima Parsonsa. To był dobry rok. I zły, gdy pomyślimy o przegranych.fbBartosz Staszczyszyn:

Miał być sezon nowych twarzy, a wyszło jak zawsze. Aktorskie nagrody po raz kolejny trafiły w ręce tych samych twórców, którzy cieszyli się z nich w ostatnich latach: Anny Gunn, Aarona Paula, Julii Louis Dreyfus, Julianny Marguiles, Jima Parsonsa i Bryana Cranstona.

Szkoda zwłaszcza Jona Voighta, który w „Rayu Donovanie” regularnie kradnie show reszcie – świetnej przecież – obsady. Charyzmatyczny 75-latek był jednym z faworytów do nagrody dla najlepszego drugoplanowego aktora dramatycznego, ale przegrał z Aaronem Paulem. Wstydu nie ma, bo Paul od lat trzyma wysoką formę, niemniej z czasem jego rola nieco się skonwencjonalizowała…

Trudno oprzeć się wrażeniu, że po zakończeniu ostatniego sezonu „Breaking Bad” Amerykańska Akademia Telewizyjna postanowiła złożyć hołd twórcom tej znakomitej serii, czego efektem jest największa niespodzianka tegorocznych nagród Emmy, czyli porażka Matthew McConaugheya.

Wśród seriali komediowych zaskoczeń było zdecydowanie mniej. Po raz kolejny po laury sięgnęła „Współczesna rodzina”. Można by więc ponarzekać na nudę i przewidywalność takiego werdyktu, gdyby nie fakt, że jest on bardzo sprawiedliwy, bo „Współczesna rodzina” to najrówniejszy i najzabawniejszy serial kilku ostatnich lat.

Kasia Czajka:

Tegoroczne Emmys ponownie pokazują, jak kapryśne i niesatysfakcjonujące bywają to nagrody. Worek nagród zgarnął – co jest dość oczywiste – „Breaking Bad”. Zakończony już serial bez wątpienia zasługiwał na wyróżnienie za znakomicie napisane odcinki, można też się spierać, czy nie powinien na odchodne otrzymać wyróżnienia dla najlepszego serialu, ale już worek nagród aktorskich (otrzymał je: Bryan Cranston, Aaron Paul, Anna Gunn) budzi wątpliwości. I to nie dlatego, że aktorzy źle grali (zwłaszcza trudno o to oskarżać znakomitego Cranstona), ale w tym roku konkurencja była wyjątkowo silna i można było, zamiast tego pożegnalnego podarunku, nagrodzić aktorów, którzy w tym sezonie zawładnęli duszami widzów, jak np. Matthew McConaughey w „Detektywie”. Z kolei w przypadku nagrodzonej za rolę w „Żonie idealnej” Julianny Margulies radość wielbicieli serialu miesza się z wątpliwościami, czy naprawdę w tym roku była to najlepsza pierwszoplanowa rola kobieca.

O ile jeszcze decyzje w kategorii dramatycznej da się zrozumieć pożegnaniem z odchodzącą, znakomitą produkcją, o tyle naprawdę rozczarowujące są nagrody w kategorii komediowej. Mając do wyboru znakomite i przełomowe „Orange is New Black”, telewizyjna Akademia zdecydowała się zagrać bezpiecznie, znów nagradzając „Współczesną rodzinę”. O ile nagroda aktorska dla Julii Louis Dreyfus za Veep raczej nie budzi sprzeciwu, o tyle wielu wielbicieli komedii musi zadawać sobie pytanie, czy rzeczywiście Jim Parsons był najlepszym komediowym aktorem w telewizji w zeszłym roku. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że jego rola polega od kilku lat mniej więcej na powtarzaniu tych samych min i gestów. Trochę jako nagrodę pocieszenia Emmy za scenariusz dostał Louie, co z pewnością cieszy. Zaś znakomite „Orange is New Black” musiało się zadowolić nagrodami za występy gościnne.

Chyba największą niespodzianką w tym dość przewidywalnym rozdaniu była kategoria „Miniseries or Movie”. Ku zaskoczeniu wszystkich ze statuetkami za najlepszą rolę pierwszo-, drugoplanową odeszli Panowie z „Sherlocka” Martin Freeman i Benedict Cumberbatch. Radość fanów mieszała się jednak z lekkimi wątpliwościami, czy na pewno wystawiony do wyścigu o Emmy „His Last Vow” (wystawiony jako osobny film telewizyjny) zasługiwał na to, by pobić w tych kategoriach znakomite „Fargo”. Zdziwienie mogło też wzbudzić nagrodzenie Stevena Moffata za scenariusz do odcinka, co sprawia, że niejeden widz zastanawiał się, czy telewizyjna akademia nie stara się hurtem nadrobić ignorowania serialu przez dwa lata. Choć „Fargo” zostało wyróżnione za najlepszy miniserial, to szkoda, że nagrody za najlepszą rolę drugoplanową nie odebrała znakomita Allison Tolman (która jest chyba najjaśniejszą gwiazdą „Fargo” i odkryciem roku) a Kathy Bates („American Horror Story”). Rola Bates była zapewne dobra, ale żal, że nie wyróżniono jednego z najlepszych telewizyjnych debiutów od lat.

W ostatecznym rozrachunku, jak co roku, spis nagrodzonych wydaje się mieszanką nagród okolicznościowych, nawyków, nadrabiania przeoczeń z lat poprzednich. Zapewne wielu widzów przyglądało się ceremonii ze zdziwieniem, zadając sobie pytanie o to, gdzie w tym wszystkim zgubiły się seriale, które w ostatnim roku rządziły wyobraźnią całego świata. Ale to jest pytanie, które uważni widzowie zadają sobie rokrocznie.