Bieg po władzę – recenzja trzeciego sezonu „House of Cards”

Kto myślał, że Frank Underwood w trzecim sezonie „House of Cards” wreszcie sobie porządzi, ten musi uzbroić się w cierpliwość. Zakończenie sezonu pokazuje, że niewykluczone, że okres oczekiwania będzie dłuższy, niż się komukolwiek kiedykolwiek wydawało. Z samym Frankiem na czele.

Ale wróćmy do początku nowej serii. Frank mości się w wymarzonym fotelu prezydenta USA, wiele jednak wskazuje na to, że może nie posiedzieć w nim za długo. Nie został wybrany, tylko jako wice z automatu wskoczył na stołek po odwołanym prezydencie. Nigdy nie był przesadnie lubiany.

Jako rzecznika dyscypliny partyjnej koledzy głównie się go bali albo traktowali jako faceta od robienia „deali”, czyli ubijania interesów. Opinii publicznej nie był szerzej znany, nikt nie wie, jakie ma poglądy. Nawet my – z łaski scenarzystów jego najbliżsi powiernicy – znaliśmy tylko jego ambicję władzy i żądzę zemsty. O polityce wyrażał się zawsze w sposób cyniczny, co bywało zabawne, ale nic nie mówiło o jego planie na prezydenturę.

Teraz musi taki plan wymyślić i przekonać do siebie własną partię i wyborców. Wybory za półtora roku, wcześniej czekają go prawybory w łonie partii demokratycznej. Mając mało czasu, Frank stawia na efektowność i medialność pomysłów. Brzmią absurdalnie, a ich realizacja – groźnie.

Część internetu jest nowym sezonem serialu Beau Willimona rozczarowana. Lubili dawny, szekspirowsko-absurdalno-operowy rozmach produkcji. Spiski, intrygi, polityczne i całkiem realne morderstwa, impeachmenty – całą tę rzeźnię rozgrywaną w luksusowym anturażu waszyngtońskich elit władzy. A przede wszystkim lubili Kevina Spaceya, który ze spokojną twarzą, niskim głosem z lekkim południowym zaśpiewem, patrząc w kamerę mówi nam: „My, wspinający się na szczyt łańcucha pokarmowego, nie możemy znać miłosierdzia”.

Tymczasem w trzecim sezonie „House of Cards” Frank się nam prawie nie zwierza. Nie ma do tego głowy, bo musi walczyć o swój program wyborczy – szaloną wersję New Deal, który z Roosevelta zrobił jednego z najważniejszych prezydentów w historii Stanów Zjednoczonych. New Deal Franka nazywa się America Works (medialny skrót: AmWorks) i jest przedziwnym miksem idei lewicowych (likwidacja bezrobocia poprzez stworzenie 10 mln miejsc pracy) i prawicowych (pieniądze mają pochodzić z likwidacji zabezpieczeń socjalnych Amerykanów: zero opieki socjalnej, emerytur, a nawet środków na pomoc ofiarom klęsk żywiołowych).

Równie niebezpieczny jest pomysł Franka na politykę zagraniczną. Zamierza, jak chyba każdy prezydent USA, zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie. Ale znów: innym nie udało się przez dziesięciolecia, a Frank ma tylko półtora roku. Pod presją czasu jego gry tracą na subtelności, zamiast negocjować, co zawsze było jego mocną stroną, zaczyna prymitywnie wymuszać realizację swojej woli. A nie jest już, jak w poprzednich sezonach, człowiekiem cienia, przeciwnie – jest na świeczniku. Ten sezon to szczegółowy instruktaż, jak nie należy robić polityki. Frank popełnia wszelkie możliwe błędy, czasem zachowuje się wręcz jak polityczny amator. To, trzeba przyznać, dość odświeżające po poprzednich sezonach, w których serynie, jak maszyna, wykańczał przeciwników.

Do tego w tej części Kevin Spacey wygląda dużo starzej niż w poprzednich, posiwiał, przygarbił się. W wywiadach promujących serial wygląda jak dawniej, więc to raczej komunikat scenarzystów do widowni: władza to ciężar. I konieczność prowadzenia niekończącej się kampanii wyborczej, zbierania na nią funduszy, a potem odwdzięczania się darczyńcom, przez co nie ma czasu na rządy, o wizjach dotyczących przyszłości kraju nie wspominając. Z drugiej strony, jak się przyjrzeć wizjom Franka – to może i lepiej.

Dla naszej części świata ciekawy będzie wątek negocjacji prezydenta Underwooda z prezydentem Petrovem, czyli serialową wersją Władimira Putina, w wykonaniu charyzmatycznego i przystojniejszego niż oryginał Larsa Mikkelsena. Panowie napinają muskuły, piją, śpiewają, wygłaszają toasty, Underwood częstuje cygarami, Petrov wódką i kiszonymi ogórkami – czyli stereotyp. Stereotypowa dla amerykańskiego czy szerzej zachodniego postrzegania Putina (przynajmniej do niedawna) jest też scena, w której Petrov oświadcza, że osobiście nie ma nic przeciw gejom, ma ich w rodzinie i w rządzie, ale drakońskiego prawa przeciw homoseksualistom nie zmieni, bo jego lud taki nowoczesny i otwarty jak jego szef nie jest i nie ma co go denerwować. A potem negocjują wycofanie amerykańskich rakiet z Czech i Polski…

Jest też w tym sezonie kilka momentów tzw. od czapy, które każdemu show dobrze robią, bo wybijają widza z rutyny, intrygują. Tu taką rolę odgrywa metafizyka / wiara / religia, zwał jak zwał. Frank filozofujący przy grobie ojca, rzucający wyzwanie Bogu w kościele czy mijający w drodze do pracy (czyli z piętra Białego domu, gdzie mieszczą się prywatne apartamenty prezydenta na parter, gdzie urzęduje) buddyjskich mnichów śpiewających i tworzących na stole (przepiękną) mandalę z piasku.

Najważniejsze zostawiłam na koniec. Trzeci sezon „House of Cards” był bardzo kobiecy. O nominację demokratów na kandydata na prezydenta walczyły z Frankiem dwie polityczki i ich metody i poglądy, a szczególnie niesmak pozwalają mieć jakąś nadzieję na zmianę w polityce w przyszłości. Szybciej ta zmiana może przyjść z najmniej oczekiwanej (przynajmniej przez Franka) strony. Bo w tym sezonie swoje prawdziwe cele i ambicje ujawnia Claire Underwood, która stopniowo wyrasta na główną bohaterkę serialu.

Co zabawne, prawdę o jej małżeństwie i o jej pozycji w nim wyjawia Claire Underwood gej. Dociera do niej, że mimo zapewnień męża, że są tandemem, że wszystko, co mają, osiągnęli razem, mimo wypalonych wspólnie papierosów – jest i będzie tylko cieniem swojego męża. Nie mówi własnym głosem, nie walczy o swoje cele, a nawet nie może decydować o kolorze włosów, bo sondaże pokazują, że dla wyborczych szans Franka lepiej byłoby, gdyby wróciła do blondu. Scena z szóstego odcinka to dla Claire punkt przełomowy. Ktoś głośno powiedział jej to, co sama przeczuwała, ale bała się do tego przyznać nawet przed samą sobą.

Dzięki Claire w świetnym wykonaniu Robin Wright trzeci sezon „House of Cards”, momentami faktycznie mniej ekscytujący niż poprzednie, mniej operowy, a bardziej – powiedzmy – przyziemny, całkiem nieźle się broni. Zaś końcową sceną twórcy dali sobie szansę na całkiem nowe rozdanie w kolejnym sezonie. Odświeżone w minionym roku „Homeland” pokazało, że to się opłaca.