„Gra o tron” powraca – recenzja premiery 5. sezonu

ttttGdy opuszczaliśmy Westeros pod koniec poprzedniej serii „Gry o tron”, sprawy nie miały się dobrze.

Z północy ciągnęły dzikie plemiona, pragnące schronić się za Murem przed dużo większym zagrożeniem – Innymi (takie lodowe zombie). Na południu Daenerys Targaryen umacniała swoją władzę w Zatoce Niewolników, by w końcu za jakiś czas uderzyć na Siedem Królestw i spróbować odzyskać tron, na którym zasiadał jej ojciec.

Same Siedem Królestw jeszcze nie do końca wyszły ze starcia między Lannisterami i Starkami, a choć Wojna Pięciu Królów się zakończyła, Stannis Baratheon właśnie zyskał olbrzymie wsparcie i wrócił do gry. Stolica zaś uświadamiała sobie, że zginął najpotężniejszy człowiek w Westeros.

W skrócie: na pokój nie ma co liczyć. 5. sezon „Gry o tron” powinien obfitować w wiele niezwykle emocjonujących wydarzeń.

Na chwilę obecną, w otwierającym nowy sezon odcinku „The Wars to Come”, skupiamy się jednak na czymś w rodzaju „inwentaryzacji” wątków. Krok po kroku odwiedzamy niemalże wszystkich najważniejszych bohaterów serialu, bez wprowadzania nowych twarzy. Przypominane nam jest, co aktualnie się dzieje, kto gdzie podąża i dokładnie w jakim miejscu na planszy są wszystkie pionki.

Bo ten odcinek to właśnie takie ustawienie figur przed faktyczną rozgrywką. Dzieje się sporo, fakt, niekiedy są to nawet przełomowe wydarzenia, ale sama struktura odcinka wyraźnie mówi nam: sprawy mają się tak a tak.

Najpopularniejszy współczesny serial zalicza więc powolny start. Czy można było spodziewać się czegoś innego? Chyba nie. Pierwszy odcinek 5. serii uświadamia nam, z jak monumentalną opowieścią mamy do czynienia, ilu ma ona bohaterów, jak wiele wątków. Można poczuć się nieco przytłoczonym.

Trzeba pamiętać jednak, że i to, co pokazano w „The Wars to Come”, to nie wszystko. Że nie widzieliśmy Dorne, które w tym sezonie ma stać się areną wielu ciekawych wydarzeń, nie pojawiała się Arya, nie widzieliśmy Brana, nie pojawili się Greyjoyowie. „Gra o tron” to prawdziwy fabularny kolos.

Jako taki potrzebuje więc chwili, by się rozpędzić. Tempo będzie się zwiększać, nie wypada więc chyba narzekać na spokojny start.

Warto jednak zdać sobie sprawę, że to, co zapowiadają scenarzyści, a więc coraz swobodniejsze podejście do materiału książkowego, lada moment stanie się koniecznością – każdy sezon to ledwie 10 odcinków, powieści George’a R.R. Martina to zaś tysiące stron. Upchnięcie na małym ekranie wszystkich wątków jest niemożliwe, już te rozwijane od jakiegoś czasu są wyraźnie ściśnięte, a przecież dojdą nowe. Fani „Pieśni Lodu i Ognia” muszą się więc przygotować na to, że HBO nie będzie wiernie przenosić na mały ekran ich ulubionej książkowej opowieści.

Choć trudno im będzie narzekać, bo wierny oryginałowi czy nie, serial „Gra o tron” to wciąż niesamowicie wysoki poziom realizatorski i świetni aktorzy.

Więcej o serialu przeczytacie w serwisie naEKRANIE.pl.