„Wikingowie” wracają – warto ich oglądać?

Rollo-Clive-Standen-e1428693091122-1940x1092

Zdecydowanie tak. „Wikingowie” to jeden z najlepszych współczesnych seriali, oferujący świetną rozrywkę, pozwalający przyjrzeć się realiom ówczesnego życia, a także niesamowicie efektowny, scenami bitew bijący na głowę wszystko, co zobaczycie w telewizji. Nowy, 3. sezon właśnie rusza w Polsce.

Wiele osób nie lubi porównań „Wikingów” do „Gry o tron”, nie sposób jednak ich uniknąć, przede wszystkim dlatego, że trudno uwierzyć, iż to nie sukces produkcji HBO zachęcił History do nakręcenia czegoś w tej estetyce i wyłożenia na to niemałego budżetu. Czy te seriale są podobne? Tak. Wizualnie, klimatycznie, bo przecież i tu, i tu mamy surowy, brutalny świat, a także fabularnie: intrygi, spiski, walka o władze, okrucieństwo, podboje, krew, seks (choć w „Wikingach” się nim tak nie epatuje), rozwiązywanie sporów za pomocą miecza i topora. Produkcja History coraz częściej sięga także po elementy nadprzyrodzone (przecież przepowiednie widzącego są niezwykle trafne) – nie robi tego jak „Gra o tron”, a jedynie wplata elementy wierzeń i legend wikingów w fabułę, jakby chciano odzwierciedlić ówczesny świat nie tylko materialnie, ale i duchowo.

Wiele rzeczy „Wikingowie” robią zaś lepiej niż hit HBO. Mają lepszych bohaterów, bo choć niemal każdy uwielbia Tyriona z „Gry…”, Ragnar bije go na głowę – to postać tak skomplikowana, tak dobrze wykreowana i niejednoznaczna, z jednej strony kochający ojciec i rozważny wódz, z drugiej okrutny i niezwykle efektywny wojownik, lubujący się w podbojach, który mimo iż sam potrafi okazać łaskę, nie powstrzymuje swoich towarzyszy przed mordowaniem niewinnych. Mamy też Lagerthę, byłą żonę Ragnara, prawdziwie silną postać kobiecą, równą swoim męskim towarzyszom. Mamy też Rollo i Flokiego, czyli bodajże najlepszy drugi plan na małym ekranie.

Może i w „Wikingach” rzeczeni bohaterowie nie padają jak muchy, do wtóru płaczu widzów i śmiechu George’a R.R. Martina, ich świat jest jednak niezwykle okrutny. Jeżeli chcieć wyciągnąć z pierwszych dwóch sezonów jakiekolwiek przesłanie, powinno ono brzmieć: każde zwycięstwo ma swoją straszną cenę. To nie jest wesoła opowieść o dzielnych wojach, podbijających nowe ziemie – twórca serialu Michael Hirst zadbał o pełny realizm, dlatego pokazuje również, co dzieje się, gdy mężczyzn nie ma w domach.

Choć z punktu widzenia miłośnika czy to fantasy, czy to wikingów produkcja History zostawia serial HBO daleko w tyle zwłaszcza na polu pojedynków i bitew: w „Wikingach” biją się częściej, efektowniej, a z każdym kolejnym odcinkiem rozmach potyczek jest coraz większy. Tu nikt nie musi kombinować, jak przyciąć sceny batalistyczne, by budżet wystarczył na smoki, stawia się więc dziesiątki wojów naprzeciwko siebie i kręci bardzo przyjemne dla oka sceny walk. Tym efektowniejsze, że sam styl walki Ragnara i jego wojowników jest bardzo widowiskowy.

Przy tym wszystkim „Wikingowie” pozostają bardzo dobrze prowadzoną opowieścią o władzy i jej konsekwencjach, o tym, co trzeba zapłacić, by wejść na szczyt, opowieścią o świecie pełnym niebezpieczeństw, gdzie nawet najsprawniejszy z wojowników nie może ochronić siebie i swoich bliskich przed wszystkim. Symbolem tego jest Ragnar, zwłaszcza jego słowa z pierwszego odcinka trzeciego sezonu, gdzie zapytany przez Rollo o to, czy teraz (gdy są już w Anglii i mają nowe ziemie) jest szczęśliwy, odpowiada: „A od kiedy to wszystko ma cokolwiek wspólnego z moim szczęściem?”.

„Wikingowie” to bardzo gorzka opowieść. Która bardzo wciąga. Trochę musieliśmy na nią w Polsce czekać (w Stanach była emitowana w pierwszej połowie tego roku), ale z pewnością było warto. Na tym sezonie też historia się nie zakończy – trwają zdjęcia do czwartej serii, która będzie miała aż 20 odcinków, czyli dwa razy więcej niż poprzednie sezony.