„The Walking Dead” i „The Knick” wracają z nowymi sezonami

the-walking-deadOstatnie tygodnie to nie tylko ciekawe premiery („The Last Kingdom”, „Quantico”), ale także z dawna wyczekiwane powroty.

Przykładem „The Knick”. Z „The Walking Dead” uczucia mieszane, bo ten serial potrafi irytować. Trudno jednak przestać go oglądać, zwłaszcza gdy daje tak dobre odcinki jak ten otwierający szósty sezon.

„The Walking Dead” to serial, który co sezon planuję porzucić, a który co sezon jakimś cudem sprawia, że wciąż go oglądam. Nie zawsze tak było, bo pierwszą i drugą serię oceniam bardzo wysoko, trzecia też była niezła. Czwarty sezon to już jednak kolosalny spadek formy, piąty zaś zaliczył dobry start, nudny środek i średnią końcówkę. Gdy więc dzień premiery szóstej serii zamajaczył na horyzoncie, po raz kolejny stanąłem przed pytaniem: oglądać?

Obejrzałem. I znowu jest fajnie. Wprawdzie Andrew Lincoln, grający Ricka, czyli głównego bohatera, wciąż gra z irytującą manierą, której na początku nie miał, ale poza tym było dużo, naprawdę dużo zombie. Poza tym: sporo akcji, kilka scen spokojnych, budujących postaci, mnóstwo napięcia, a nawet trochę charakterystycznych dla Roberta Kirkmana momentów zadumy nad ludźmi w świecie po zombie-apokalipsie i nastaniem nowego, bardziej bezwzględnego ładu oraz przystosowaniem do niego.

Pierwszy odcinek szóstej serii był dłuższy niż standard dla „The Walking Dead”, bo trwał ponad godzinę. Pozwoliło to pokazać widzom nieco więcej, twórcy zabawili się też z dwoma liniami czasowymi: oglądaliśmy wielką, zaplanowaną akcję przeciw zombie, przeplataną obszernymi fragmentami przybliżającymi genezę planu i jego realizację.

Emocje podniósł również kończący odcinek cliffhanger, czyli przerwanie akcji w bardzo znaczącym momencie.

I wychodzi na to, że znowu oglądam „The Walking Dead” i wyczekuję kolejnego odcinka. Niesamowite.knickInaczej jest z „The Knick” – tu mamy dopiero drugi sezon, a też nigdy nie miałem wątpliwości, że na kolejne epizody będę czekał z ogromnym wytęsknieniem. Wprawdzie końcówka pierwszego sezonu zawiodła, bo po ataku na szpital tempo wyraźnie siadło, wątki straciły na atrakcyjności, a zakończenie wydaje się losowo urwane, jednak Soderbergh to mistrz realizacji.

„The Knick” wrócił więc w pełnej krasie wspaniałych kostiumów i scenografii, z wybitną obsadą, fantastycznymi gadżetami (ciała do operacji) i niezwykłą, wciąż zachwycającą oprawą muzyczną, czyli nowoczesnymi brzmieniami elektronicznymi, które wspaniale komponują się z Nowym Jorkiem z samego początku XX wieku.

Wprawdzie odcinek to jeden z typu „inwentaryzacji”, czyli pokazanie widzom, który bohater w którym momencie akcji jest (nowy sezon prawie bezpośrednio kontynuuje fabułę z pierwszego), jednak o dziwo udało się utrzymać dobre tempo i bardzo umiejętnie rozstawić pionki na szachownicy nowych wątków, nie mniej interesujących niż w poprzednim sezonie.

Wrażenie robi zwłaszcza Clive Owen, który w „The Knick” gra o kilka klas lepiej niż w większości swoich filmów. W nowej serii zaczyna zaś od bycia narkomanem w skrajnym stadium uzależnienie, ma więc czym się popisywać.

Podsumowując: „The Knick” wrócił i bardzo szybko przypomniał nam, dlaczego pierwszy sezon mógł tak bardzo podobać się widzom. Nowy sprawia wrażenie, jakby miał być jeszcze lepszy.