„Bodo” – w niedzielę startuje superprodukcja TVP1

Sukces serialu o Annie German pokazał telewizji, że polski widz chętnie obejrzy biografię gwiazdy, inkrustowaną piosenkami.

Serial o Eugeniuszu Bodo ma być mniej sentymentalny i kiczowaty. Erotyczny, dynamiczny i nieco niepoprawny politycznie – jak rewie kabaretowe II RP, których gwiazdą był tytułowy bohater. „Rozczarują się ci, którzy spodziewają się uroczego Bodzia śpiewającego na scenie nostalgiczne piosenki” – zachęca współreżyser i producent Michał Kwieciński. Naprawdę?

Na pokazie prasowym zaprezentowano duże fragmenty odcinków 4. i 6. (z zaplanowanych 13). Nieco dziwnie było oglądać historię nie od początku, ale od środka (podobnie jak przed kilku laty recenzować „Annę German” na podstawie odcinka 3.), ale taki wybór pozwalał obejrzeć głównego bohatera w obu wcieleniach – młodego, na początku kariery, w wykonaniu Antoniego Królikowskiego, i starszego, okrzepłego – w tej roli Tomasz Schuchardt. I w ważnych momentach życia i kariery, symbolizowanych przez całkiem nieźle wykonane numery rewiowe.

W pierwszym, rozgrywanym tuż po zakończeniu I wojny światowej, młody Bodo odbywa kłótnię ze sztywną i zasadniczą ukochaną, której nie przypada do gustu jego rozrywkowe wcielenie – tańce i śpiewy w kobiecym przebraniu w jakimś podrzędnym, łódzkim, zdaje się, kabareciku. To motywuje go do wyjazdu do Warszawy i wspinania się po szczeblach kabaretowej kariery w stolicy. Początki są trudne, nikt na niego nie czeka z otwartymi ramionami, ale młody jest ambitny i dla kariery gotów na wszystko – i na jazdę na wrotkach, i na seks z wpływową dziennikarką.

Dwa odcinki później chłopięca figura Królikowskiego ustępuje przysadzistości i męskim rysom Schuchardta, a Eugeniusz bawi spragnionych egzotyki widzów teatrzyku rewiowego (zagranego przez Teatr Ateneum) pomalowany na czarnoskórego śpiewaka z równie malowniczym chórkiem w numerze „Alabama Yokohama”. Uprawia w garderobie dziki seks z Zulą Pogorzelską (Roma Gąsiorowska), odkrywa promocyjną siłę medialnie nagłośnionego i sterowanego romansu, spostrzega potencjał tkwiący w raczkującym kinie, a na koniec musi przełknąć gorycz zawodowej porażki.

Serial opiera się na faktach, ale nie jest dokumentem. Obok postaci rzeczywistych – gwiazd teatrzyków rewiowych międzywojnia i rodzącego się polskiego kina – pokazuje bohaterów fikcyjnych, dopisanych, by pogłębić czy dodramatyzować Bodo – jak jego pierwsza, nieszczęśliwa miłość Ada, która wybrała, uwaga!, Niemca. Czy późniejsza przyjaciółka i powiernica aktora, prostytutka Aldona, której oddał medal otrzymany od prezydenta Mościckiego. „Bodo” jest serialem dla widzów telewizyjnej Jedynki, a nie amatorów bardziej wyrafinowanej rozrywki spod znaku HBO, czego twórcy nie ukrywają.

Reklamowany jako największa (i najdroższa) produkcja TVP ostatnich dziesięcioleci (press kit strzela liczbami: 240 aktorów, 300 epizodystów, 4000 statystów, zdjęcia w 293 lokalizacjach…), nie unika tematu seksualności (samego Bodo i artystycznego światka epoki międzywojnia), przedstawia bohatera moralnie nieprzesadnie kryształowego, unika martyrologii i cierpiętnictwa, do którego widz rodzimych produkcji historycznych TVP przywykł, ale równoważy to momentami symbolicznymi, dość łopatologicznie przedstawionymi (debiut warszawski Bodo zbiega się ze śmiercią jego ojca, którego marzeniem była kariera artystyczna), schematami, powoli toczącą się akcją. Narracyjnego prochu nikt tu nie próbuje wynaleźć.

Mimo tego pokazane odcinki oglądało się z dużą przyjemnością. Zarówno Królikowski, jak Schuchardt sprostali wyzwaniu aktorskiemu, jakim było nie tylko granie Bodo, ale także granie go grającego, śpiewającego i tańczącego. Kilka miesięcy prób procentuje na ekranie. A sam Bodo, zwłaszcza ten dojrzały, to spora świeżość w naszym kinie i serialu historycznym, które lubują się w skrajnościach, albo nieskazitelność, walka za wolność naszą i waszą, albo brud, upodlenie, zdrada.

Tu mamy artystę z krwi i kości, czasem kierującego się odruchem serca, ale częściej własnym interesem. Podążającego za ambicją bycia gwiazdą i nietolerującego w tej dziedzinie konkurencji. Do tego pokazanego na tle barwnego światka artystów i bonvivantów międzywojnia. Miła odmiana. Choć koniec tego wesołego, buzującego przedsiębiorczością świata wesoły nie był. I samego Eugeniusza Bodo też nie.