Ostrzeżenie przed przyszłością – o 3. sezonie „Black Mirror”

Charlie Brooker porównuje swój serial do pudełka czekoladek: z wierzchu podobne, ale każda skrywa inne nadzienie. W najnowszym pudełeczku pod nazwą „Black Mirror” – „Czarne lustro”, tym razem wyprodukowanym przez koncern Netflix, znajduje się sześć pralinek o różnym smaku, ale z tą samą, dominującą nutą – goryczy. Pyszne, gorzkie czekoladki do spróbowania od jutra.

„Czarne lustro” jest antologią, każdy z wyprodukowanych dotąd 13 odcinków (w zapowiedziach jest co najmniej kolejnych sześć) opowiada inną historię, z innymi bohaterami, granymi przez innych aktorów, osadzoną w nieco innym świecie. Łączy je tytułowe czarne lustro – ekran smartfona, laptopa, tabletu czy telewizora, odbijający w barwie niepokoju, a może żałoby twarze użytkowników.

„Jeśli technologia jest narkotykiem – a sprawia takie wrażenie – to jakie są skutki uboczne?” – tłumaczył ideę serii autor, zapowiadając w 2011 r. pierwszy sezon w publicznym brytyjskim Channel 4. – „Serial dzieje się w przestrzeni pomiędzy przyjemnością a dyskomfortem”. A konkretniej – w niedalekiej przyszłości, w której kształt ludzkiemu życiu nadają nowe technologie. „Są o tym, jak żyjemy dziś i jak możemy żyć za 10 minut, jeśli będziemy nieuważni. A jeśli jest jedna rzecz, którą wiemy o człowieku, to jest nią to, że zwykle jesteśmy nieuważni”.

Pierwszy sezon liczył trzy odcinki, kolejny, pokazany w 2013 r., także trzy, w  grudniu 2014 r. premierę miał odcinek specjalny – „Black Mirror: White Christmas”, z gwiazdą „Mad Men” Jonem Hammem w roli głównej. Wtedy Brooker był już laureatem nagrody Emmy za najlepszy miniserial, hołdy na Twitterze składał mu Stephen King, prawa do ekranizacji odcinka z pierwszego sezonu, „The Entire History of You”, kupił Robert Downey Jr. A fani założyli konto na Twitterze „Black Mirror Ideas”, gdzie półżartem dzielili się pomysłami na kolejne odcinki (m.in. o tym, jak iPady i konta facebookowe knują przeciwko użytkownikom, przekręcając wpisy i zmieniając statusy, szkalując nasz wizerunek). „Zgaduję, że szczęśliwie trafiliśmy w globalny zbiornik zachwytu i lęku” – komentował światową popularność swojego serialu Brooker.Ostatnią pieczątkę, potwierdzającą wielkość serii i jej twórcy, przybił amerykański Netflix. Platforma już pokazuje starsze sezony, od jutra dołączy do nich sześć nowych odcinków, a kolejne sześć pojawi się w przyszłym roku. Trudno było nie mieć obaw co do transferu serii z Wielkiej Brytanii do Ameryki. Duży – znacznie większy niż w rodzimym Channel 4 – budżet i wymóg uniwersalizmu, jaki Netflix stawia twórcom swoich seriali, mogły zniszczyć „brytyjski” klimat „Black Mirror”, stępić sardoniczne poczucie humoru Brookera.

Na szczęście nic takiego się nie stało. Nowe sześć odcinków łączy niepowtarzalny klimat poprzednich z nowym rozmachem inscenizacyjnym. Brooker i jego współpracownicy wciąż potrafią budować wciągające fabuły, bohaterów z krwi i kości, pomysłowo rozwijać istniejącą technologię i tworzyć nową. Nie stracili też patentu na połączenie satyry i zapędów moralizatorskich z dużą dawką empatii wobec bohaterów – po ludzku słabych w obliczu coraz bardziej skomplikowanego świata.

Każdy z odcinków jest właściwie osobnym filmem, jeden z nich zresztą – „Hated in the Nation” – trwa 90 minut. Każdy odwołuje się do innego gatunku filmowego czy serialowego, dorzucając oryginalny klimat serii i eksplorując kolejne pola styku człowieka i maszyny, człowieczeństwa i technologii.Wspomniany „Hated in the Nation” jest utrzymany w konwencji skandynawskiego kryminału. Śledztwo prowadzone przez znaną z „Boardwalk Empire” Kelly McDonald dotyczy tajemniczych morderstw, które mają związek z internetowym hejtem. W połowie – zgodnie z tym, do czego przyzwyczaił nas Brooker – odcinek zmienia ton, z kryminału przechodzi w technologiczny thriller. By na koniec błysnąć moralizatorstwem w czystej postaci, ale – to znów specjalność Brookera – podanym w taki sposób, że nie tylko nie razi, ale skłania do wykonania rachunku sumienia. To jeden z najlepszych fragmentów serialu, który właściwie nie ma słabych momentów. Dorównuje genialnym odcinkom: „The National Anthem” (rozsławionemu jako profetyczna zapowiedź „świńskiej afery” Davida Camerona), „The Entire History of You” z pierwszego sezonu czy przerażającemu „White Bear” z drugiego oraz mistrzowskiemu „Black Mirror: White Christmas”.

Równie dobry jest „San Junipero”, który zaskakuje z kilku powodów. Po pierwsze – to wycieczka w przyszłość, w której cofamy się do przeszłości, konkretnie do klimatycznych lat 80. Po drugie – zamiast tradycyjnych brytyjskich krajobrazów dostajemy rozświetloną słońcem Kalifornię, z oceanem i plażą. Po trzecie – opowiadając o życiu i miłości, mówi o śmierci i lojalności. „Man Against Fire” gra z gatunkiem kina wojennego, by szybko skręcić w klimaty typu zombie, a potem wykonać kolejną zaskakującą woltę. „Nosedive” jest wizualnie dopieszczoną satyrą na uzależnienie od mediów społecznościowych. A „Playtest” to rodzaj horroru o grach wideo nowej generacji.

Wszystkie są poruszające, opowiadając o przyszłości, tak naprawdę mówią o teraźniejszości. Z perspektywy czasowej wskazują nam problemy, wyzwania i zagrożenia, przed którymi stajemy już dziś, tylko brak dystansu i życiowy pośpiech nie pozwalają nam zdać sobie z tego sprawy.

Kolejny sezon za rok. Ciekawe, czy któryś z odcinków zostanie poświęcony platformom wideo typu Netflix – rozwijającym się w szalonym tempie, wiedzących o nas coraz więcej, organizującym nam czas… „Technologia ma nam pomóc kontrolować nasze życie, a kończy, kontrolując nas” – zauważa Charlie Brooker i robi o tym genialny serial.