Nie tylko żarty – po finale „Belfra”

Pół miliona widzów, w tym, wnioskując z wpisu na Twitterze, Robert Lewandowski, obejrzało wczoraj w Canal+ finał „Belfra”. I skonfrontowało swoje podejrzenia z odpowiedzią twórców na naczelne pytanie produkcji: kto zabił Asię Walewską z 2A. A zaraz potem orzekło, czy najlepiej oglądany serial w historii stacji był także dobry.

No właśnie: dobry w ogóle? Wystarczająco dobry? Dobry jak na polski serial? Od stacji premium, takich jak Canal+ czy HBO, żyjących nie z reklam, ale z abonamentu, czyli zwolnionych z obowiązku produkcji programów dla mas na rzecz tworzenia produktów z wyższej półki, dla bardziej wymagających – należy wymagać więcej. Czy „Belfer” takie zawyżone wymagania spełnił?

Dziesięcioczęściowa relacja ze śledztwa prowadzonego przez tytułowego belfra – polonistę z Warszawy Pawła Zawadzkiego (Maciej Stuhr) – w Dobrowicach w kujawsko-pomorskim potrafiła zaciekawić i trzymać przed ekranami tydzień po tygodniu. Twórcy opowiadali przed premierą, że przez cały okres zdjęć, niemal do ostatniego dnia, nie zdradzili aktorom, kto z nich gra mordercę. Ekipa po godzinach spekulowała, zakładała się, snuła własne teorie. Niewątpliwym sukcesem scenarzystów – Moniki Powalisz i Jakuba Żulczyka – oraz reżysera Łukasza Palkowskiego jest to, że udało się do podobnych czynności skłonić widzów.Wśród moich znajomych kilka osób przekonywało do własnych teorii. Trwały też dyskusje co do poziomu całości. Zastanawialiśmy się, czy rodzimych twórców jednak nie powinno być już stać na bardziej oryginalną fabułę, mniej inspirowaną „Miasteczkiem Twin Peaks”. Czy mylne tropy podsuwane widzom w kolejnych odcinkach muszą być tak łopatologiczne? Czy trzęsąca Dobrowicami „mafia” musi być tak przerysowana, od wierchuszki w garniturze i skórzanych rękawiczkach (Grzegorz Molenda Grzegorza Damięckiego i jego prawa ręka w wykonaniu charyzmatycznego Cezarego Łukaszewicza) po mięśniaki Szreka i Kijanę? A nastolatki z lokalnego liceum tak bardzo przypominać bohaterów dokumentalnych telenowel TVN?

Nie ma raczej sensu czepianie się tego, z jaką łatwością główny bohater wchodzi w dobrowicki światek, z jaką łatwością nastolatki i dorośli otwierają przed nim serca i archiwa, wyjawiają tajemnice itd. Główny bohater po prostu tak ma, bez względu na to, czy gra go Maciej Stuhr, Julianna Margulies czy Idris Elba. Chociaż chciałoby się, żeby było w tym więcej subtelności, na przykład zamiast dziennikarza alkoholika, oferującego teczkę z materiałami o największych przekrętach w gminie i ich beneficjentach. O przemianie moralnej Kumińskiego czy zakończonej sukcesem wyprawie polonisty Zawadzkiego pożyczonym polonezem do Kaliningradu w poszukiwaniu rosyjskich mafiozów nie wspominając.

Innymi słowami – „Belfrowi” do ideału bardzo daleko. Jego jedyną przewagą nad zagraniczną, markową konkurencją są polskie realia, tak pożądane przez rodzimą widownię. Tym bardziej że w przypadku „Belfra” nie oglądamy po raz kolejny Warszawy, jak w „Pakcie”, czy odległych, „magicznych” Bieszczadów, jak w „Watasze”, tylko małe miasteczko na prowincji – a sukces osadzonego w Sandomierzu „Ojca Mateusza” pokazał, że właśnie tego od telewizji oczekują widzowie.Podobnie jak Sandomierz w „Ojcu Mateuszu” fikcyjne Dobrowice w „Belfrze” za fasadą idyllicznego miasteczka skrywają zdrady, przekręty, oszustwa i morderstwa. Ciągnąca się przez dziesięć odcinków próba sprzedaży przez lokalny układ szwedzkim inwestorom fragmentu parku narodowego wygląda dość naiwnie, od początku do końca. Ciekawiej – bo każe zadać pytanie o stan rzeczywistości – wypada opis świadomości młodych ludzi, uczniów liceum, zamordowanej Asi Walewskiej nie wyłączając.

To, że klną, ćpają, handlują narkotykami, romansują ze starszymi i żonatymi – to klasyka. Podobnie oczywiste jest to, że większość młodych chce wyjechać w świat. Ale to, że z jakichś powodów nawet dzieci z zamożnych domów, w dodatku dobrze się uczące, zamiast zwyczajnie myśleć o wyjeździe na studia – w Gdańsku czy Warszawie – planują ucieczkę, najlepiej za granicę, a inne dopalaczami podbijają swoje szanse na olimpiadzie, bo tylko wygrana może je wyciągnąć z tej dziury – to już wygląda to na przedramatyzowane i niewiarygodne. Chyba że nie?Nie znaczy to, że serial ogląda się jakoś dramatycznie źle. Jeśli tylko nie uległo się reklamie opisującej „Belfra” jako wydarzenie roku i nie zawiesiło poprzeczki zbyt wysoko, produkcja Canal+ potrafiła dostarczyć rozrywki. Spora część dialogów nie raniła ucha (choć spora jednak raniła), na kilku aktorów patrzyło się z przyjemnością – na pewno na Piotra Głowackiego w roli tego „dobrego” gliny. Szkoda, że w drugiej połowie serialu niemal znika z ekranu. Także na Macieja Stuhra w głównej roli, choć migawki z lekcji kazały mocno wątpić w talent nauczycielski polonisty Zawadzkiego.

Zaś rozwiązanie zagadki okazało się mniej szablonowe, niż można było przypuszczać. Winnych było więcej, niż można było się spodziewać – no, przynajmniej ja się spodziewałam. Zapowiedzi scenarzystów opowiadających w wywiadach, że tworzą serial o „codziennym złu”, znalazły realizację tak naprawdę dopiero w finale, gdy się okazało, że plotki, pomówienia, rozmaite „to tylko żarty” mają realną, straszną siłę. A ostatni odcinek był najlepszym ze wszystkich.

Czyli: nieźle, choć tylko „jak-na-polski-serial”.

Dobra oglądalność zaowocowała zamówieniem na drugi sezon. Zawadzki – detektyw z dziennikiem – poprowadzi nowe śledztwo. Znów w liceum, tym razem wrocławskim, gdzie w krótkim czasie zniknęło troje uczniów. Pytanie, czy scenarzyści będą w stanie w świeży sposób opisać po raz kolejny środowisko nastolatków. A widzowie zechcą to obejrzeć.