„American Gods” – krwawa historia amerykańskiej religii

american-gods-tv-series-imageStacja Starz udanie przeniosła na mały ekran najgłośniejszą z powieści Neila Gaimana, od siebie dodając na oko kilkaset litrów krwi. Dostaliśmy ciekawy, świetnie zagrany serial.

Na który wiele osób czekało bardzo długo, bo „Amerykańscy bogowie” swego czasu byli na celowniku choćby HBO. Do kin zdążyły trafić „Gwiezdny pył” i „Koralina”, sam Gaiman napisał scenariusz do „Beowulfa”, na nowo ruszyły prace nad „Sandmanem” – „Bogowie” tymczasem zmieniali stacje, by ostatecznie trafić do Starz. Gdzie pasują, bo to brutalna, mroczna opowieść, w której nie brakuje i trupów, i golizny, która niewiele ma wspólnego z baśnią, zdecydowanie nie jest też adresowana do tej grupy, do której trafiały wcześniejsze ekranizacje prozy Brytyjczyka.

Już w pierwszych scenach, gdzie obserwujemy lądowanie wikingów w Ameryce Północnej, wyraźnie ustalona jest estetyka tej opowieści – widzimy to w ujęciu, gdy jeden z wojowników zostaje nafaszerowany nieprawdopodobną liczbą strzał, widzimy to chwilę później, w scenie walki – krwawej, makabrycznej, ale i makabrycznie kiczowatej. To akurat dało do siebie Starz, znane z tak pokazywanej przemocy, charakterystycznej choćby dla ich produkcji „Spartakus”.mr-wendesday-poster-from-american-gods-tv-showNa szczęście później zdecydowanie więcej było już z samego Gaimana. Poznajemy więc Cienia, głównego bohatera, skazanego, który z więzienia wychodzi na kilka dni przed terminem, by zdążyć na pogrzeb żony. Trafiamy też na Wednesday’a, czyli cwaniaczkowatego starszego pana, który przyczepia się do Cienia i próbuje namówić go na pracę dla niego. Potem zaś już tylko lepiej: mamy przerażającą Bilquis, szalonego Szalonego Sweeneya czy Technochłopca i jego dzieci. Ruszamy więc w podróż po magicznej Ameryce, pełnej bóstw zapomnianych i nowych, gdzie ci pierwsi walczą o przetrwanie, w powietrzu wisi zaś zapowiedź wojny.

Nie w pierwszym odcinku jednak – ten, choć ciekawy, stanowi ledwie wprowadzenie, przedstawienie postaci, i skupia się w większości na Cieniu i jego opowieści. Tempo jest tu spokojne, jak u samego Gaimana, który w powieści nie stawiał za zawrotną, pełną zaskakujących zwrotów akcję, zamiast tego powoli wprowadzając nas do świata kryjącego się zaraz pod tkanką rzeczywistości.american-godsI jeżeli serial „American Gods” odniesie podobny krytyczny sukces co powieść, na podstawie której powstał, to będzie to zawdzięczał przede wszystkim Ianowi McShane’owi, który urodził się, by grać pana Wednesday’a. On dosłownie kradnie każdą scenę, w której się pojawia, momentami chyba nawet za bardzo odwracając uwagę od głównego bohatera – taki jednak urok tej postaci, taki kunszt McShane’a. To on, nie krwawy wstęp czy szalony Szalony Sweeney lub Technochłopiec, czynią odcinek pilotowy tego serialu naprawdę wartym uwagi. Bo oczywiście, Gaiman stworzył niezwykle ciekawą opowieść, Starz dosyć wiernie zaś z niej czerpie, akurat ten serial ewidentnie jednak będzie opierał się na barkach jednego aktora.

„American Gods” startują więc udanie. Może i momentami wizualnie odstają od tego, do czego przyzwyczaiły nas „Gra o tron” lub „The Expanse”, trudno jednak o tym pamiętać przy kameralnych, ale niesamowitych (aktorsko) scenach w samolocie czy po pogrzebie.

Mniej rozbryzgów krwi, więcej czerpania z Gaimana, więcej McShane’a, a będziemy mieli kolejny hit.