A więc wojna? – „House of Cards” po raz piąty

Dziś wystartowało 13 nowych odcinków „House of Cards”. Jednak trudno nie zauważyć, że większe poruszenie niż piąty już sezon batalii Underwoodów o Biały Dom wywołała reklamująca go, wisząca w centrum Warszawy olbrzymia i zaśmiecająca krajobraz płachta. Słusznie?

Po 52 odcinkach na koncie nie jest łatwo o świeżość, o zaskoczeniu nie wspominając. Nawet twórca serialu, Beau Willimon, nie miał złudzeń i odszedł do nowej produkcji. Tweetową walkę z Trumpem łączy z pracą nad serialem o znamiennym w kontekście pięciu sezonów „HoC” tytule „The First” (pierwszy), realizowanym dla konkurencyjnej platformy internetowej, Hulu. O naukowcach i astronautach przygotowujących i realizujących pierwszą w historii ludzkości załogową misję na Marsa.

Ale serialowi o cynicznym i niecofającym się przed niczym, by zdobyć władzę, amerykańskim prezydentem sporo szkód wyrządziła też rzeczywistość. W świetle rządów prezydenta Donalda Trumpa wraz z rodzinną świtą wszystko, co powiedzą i zrobią Frank Undwerwood i jego żona, mocno traci na sile. Prawdziwy strach jest dziś w prawdziwym świecie. I trzeba znacznie mocniejszej, brutalniejszej wizji – jak w „Opowieści podręcznej” – by zrymować się z ogarniającym ludzi strachem przed przyszłością.

Plan Underwooda, by w obliczu zagrożenia atakami terrorystycznymi zamknąć amerykańską granicę przed mieszkańcami „problematycznych krajów”, brzmiałby absurdalnie, gdyby od próby jego realizacji nie rozpoczął swojej prezydentury kilka miesięcy temu Donald Trump. Nie mówiąc już o tym, że Trump w praktyce realizuje absurdalny do niedawna plan Underwoodów, by władać Stanami rodzinnie, jako prezydent i pani wiceprezydent.

Do tych obiektywnych okoliczności, które obniżają temperaturę nowego sezonu, dochodzą błędy własne twórców, zresztą te same, które nie pozwalały zachwycić się poprzednim sezonem. Przede wszystkim niezbyt strawna mieszanka wątków znanych z rzeczywistości: od walki z terroryzmem, czyli ICO, serialową wersją ISIS, przez sprawę Syrii, powrót na arenę serialowego Władimira Putina, czyli niejakiego Petrova, po Chińczyków. A jest jeszcze ciągnący się epizod hakerskiego wpływu na wynik wyborczy.

Nad całością wisi widmo wojny. Tej z terroryzmem za granicami kraju, której głównym celem jest sianie strachu we własnym kraju i odwrócenie uwagi mediów i opinii publicznej od osobistych zbrodni i przekrętów, gdy grunt zaczyna się palić pod nogami. I domowej, znów, w rodzinie Underwoodów.

Po drodze zaś wszystko, co już zdążyło się opatrzyć: spiski, próby zamachów stanu, bardziej bądź mniej krwawe zemsty, kupowana i sprzedawana lojalność („Wystarczy raz się zaczepić. Tak to działa w Ameryce” – to jedna z gorzkich prawd pod adresem Stanów padających w serialu) i trupy wypadające z szaf i w pośpiechu tam na nowo upychane. Jak to w Waszyngtonie.

Zawodzą też nowi bohaterowie. Młody, ambitny kongresman Alex Romero, mający być kolejnym przeciwnikiem Franka, ma spojrzenie smutnego spaniela i tyle samo energii. Zaś tajemnicza Jane Davis, lobbystka mówiąca po arabsku i w mandaryńskim oraz mająca telefony do wszystkich na świecie, ma sposób bycia rodem z horrorów i bardziej niż do „House of Cards” pasowałaby do „Rodziny Adamsów”.

Ne sposób nie zatęsknić za pełnokrwistymi postaciami Jackie Sharp i Remy’ego Dantona z poprzednich sezonów. Pamiętacie?O tym, że nowe „HoC” nie jest kompletną porażką i kolejne odcinki ogląda się bez bólu, decydują właściwie dwie rzeczy. Po pierwsze, wciąż umiejętnie rozgrywany największy atut serii, czyli para głównych bohaterów (Kevin Spacey z siwymi włosami i Robin Wright w pięknych strojach wciąż są w świetnej aktorskiej formie) i ich mieniąca się odcieniami relacja.

Cokolwiek robią, Underwoodowie są mistrzami postprawdy i praktykowanego dziś na potęgę odwracania znaczenia słów i pojęć. Frank, kreując się na pierwszego obrońcę amerykańskiej wolności, zamierza ją Amerykanom odebrać. Wzniecając strach przed terroryzmem, jednocześnie przekonuje przerażone tłumy: „Nie macie się czego obawiać” i „Strach jest nieamerykański”. Claire w przedwyborczych spotach namawia do bacznego obserwowania swojego otoczenia i składania donosów, bo „sami nie wiemy, co dzieje się w naszym domu”. I demonstruje działanie masek mających chronić w razie ataku chemicznego…

Po drugie, celne, genialnie napisane tyrady Franka, te wygłaszane „publicznie” i te mówione do kamery, czyli do nas, widzów.

Tym razem jednak nie ma w nich tonu zwierzenia, tak lubianego przez widzów w poprzednich sezonach, jest za to więcej gorzkich słów o kondycji wyborców, od których przecież zależy kondycja demokracji. Frank, patrząc w oczy amerykańskim widzom, tym samym, którzy wybrali albo dopuścili do wyboru Trumpa, mówi: stoicie teraz z opadniętymi szczękami. Jesteście skonfundowani? Boicie się? To demokracja, wasza demokracja.W innym miejscu, znów jakby nawiązując do wyboru biznesmena Trumpa na prezydenta, przypomina, że Amerykanie to naród sprzedawców, dlatego nie dziwi, że zagłosowali na przedstawiciela swojej profesji. Końcowa konstatacja Franka na temat władzy i tego, gdzie się w rzeczywistości znajduje, też w istocie wiele zawdzięcza kampanii wyborczej Trumpa.

Patrząc nam w oczy, wyrzuca: nie obchodzi was sprawiedliwość, chcecie silnego człowieka, człowieka czynu. Jesteście uzależnieni od działania, od akcji i sloganów. Nieważne, co zrobię czy powiem, liczy się akcja. Nie winię was, z tą całą głupotą i brakiem poczucia sprawczości, jakie cechują wasze życia… Witajcie w śmierci Ery Rozumu. Nie ma już racji i bycia w błędzie, jest tylko bycie w grze. Albo wypadnięcie z niej.