„Blood Drive” – makabryczne, szalone, śmieszne

Nowy serial stacji SyFy, w Polsce pokazywany przez Showmax, to produkcja świadomie kiczowata i przerysowana, czerpiąca choćby z Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino. W skrócie: jest tak głupio i krwawo, że aż zabawnie.

Choć „Blood Drive” to serial głupiutki (oto ponura przyszłość, w której m.in. istnieją samochody napędzane ludzką krwią), ma ogromne znaczenie – stanowi kolejny dowód na dojrzałość telewizyjnego widza, który jest w stanie docenić zamierzoną głupkowatość, odkryć drugie i trzecie dno, przejrzeć przerysowane postacie, przesadnie makabryczne sceny czy pomysły tak głupie, że nie sposób złapać się za głowę. Nie jest to przy tym poziom absurdu rodem z „Rekinada”, choć momentami niewiele brakuje.

W zasadzie podstawą dla opowieści o tytułowym wyścigu jest jak najbardziej poważna, a przy tym bardzo pesymistyczna wizja naszego świata, zdominowanego przez prywatne korporacje, ze zniszczonym środowiskiem naturalnym, radykalnymi podziałami społecznymi, gdzie nawet woda jest racjonowana, a policjanci skupiają się głównie na obijaniu potrzebujących. Gdzieś w tym znaleźć się próbuje Arthur, chyba ostatni glina z ideałami, ostatni, któremu się chce – na tle kolegów z pracy sprawiający wrażenie niemalże świętego.

Zostaje on jednak wplątany w tytułowe makabryczne widowisko, które w skrócie przypomina połączenie walk gladiatorskich z serialem animowanym „Odlotowe wyścigi”, gdzie postaci z różnych bajek wytwórni Hanna-Barbera rywalizowały w swoich przedziwacznych pojazdach, bardziej skupiając się na przeszkadzaniu sobie nawzajem niż na samej jeździe.

Tu uczestnicy działają podobnie, zawody też trwają dość długo i mają wiele etapów, różnica jest jednak taka, że po pierwsze napędem ich aut są wrzucani do żarłocznych silników ludzie, a po drugie – seksu i krwi tu nie brakuje.Zachowuje przy tym „Blood Drive” jakieś logiczne fundamenty, to znaczy nie idzie w całkowite przerysowanie i oderwanie od rzeczywistości, od czasu do czasu serwując nam wprawdzie sceny niemożebnie głupie, ogólnie trzymając się jednak jakiejś opowieści, a nawet starając się o realizm głównych bohaterów.

I to jest kluczowe, fakt, że serial ten jest dziwaczny, ale nie do końca, bo właśnie te resztki realizmu pozwalają nam nie zmęczyć się historią, samą historię zaś chronią przed ulotnieniem się odmęty absurdu. Dzięki temu w ogóle „Blood Drive” może działać jako serial, czyli opowieść, która ma wciągnąć nas na dłuższy czas, a nie jedynie zabawić podczas jednego wieczoru z przyjaciółmi i napojami wyskokowymi.Czy jest to produkcja dla każdego? Nie. Zapewne jej widzowie rekrutować się będą spośród widowni „Iron Sky”, „Kung Fury”, „Dead Snow” czy „Rekinada”, a najbardziej „Blood Drive” przypadnie do gustu tym, którym podobało się, co Rodriguez i Tarantino wyprawiali w dylogii „Grindhouse”.