„American Gods” – boski serial?

Pierwszy sezon serialu nakręconego na podstawie głośnej powieści Neila Gaimana jest dosyć wierny książce, powinien więc zadowolić jej fanów. Byłby jednak lepszy, gdyby nakręciła go inna stacja, bo piętno estetyki Starz jest aż nazbyt widoczne.

„American Gods” to serial ogólnie bardzo udany. Jeden z tych, które może i nie rewolucjonizują telewizji (jak „Legion”) ani nie staną się fenomenami („Gra o tron”, „Stranger Things”), oferują jednak kilka godzin solidnej rozrywki. Tu dodatkowo podszytej rozważaniami na temat natury duchowości, roli wiary w naszym życiu, a wreszcie tego, czym jest Ameryka; paradoksalnie ta produkcja fantasy więcej nam mówi o historii Stanów Zjednoczonych niż choćby stricte historyczny „Frontier”.

Dołóżmy do tego świetne wybory obsadowe, od Cienia, przez pana Wednesdaya (Ian McShane urodził się, by go grać!), Szalonego Sweeneya (zapamiętajcie Pablo Schriebera, brata bardziej znanego Lieva), Laurę, po boginię Mediów (Gillian Anderson, która wciela się tu w wiele, wiele ról), Technochłopca, aż po pana Świata – wszyscy są na tyle dobrzy, że trudno wyobrazić sobie w tych rolach innych aktorów.

Dołóżmy do tego wreszcie bardzo dobry materiał wyjściowy, a więc powieść „Amerykańscy bogowie” Neila Gaimana, najlepszą zwłaszcza w historycznych retrospekcjach, relacjach z przybywania kolejnych ludów i ich bóstw do Ameryki, a otrzymamy naprawdę solidną pozycję w letniej ramówce telewizyjnej. (Trzeba tu pochwalić twórców serialu, że te retrospekcje, które sami dopisywali, nie czerpiąc już z Gaimana, nie ustępują temu, co napisał Brytyjczyk!).

Można narzekać na momentami żółwie tempo akcji, przez co po ośmiu odcinkach pierwszego sezonu w zasadzie poczyniliśmy ledwie pierwsze kilka kroków na ścieżce, którą Cień kroczy wspólnie z Wednesdayem (można wnosić, że szykują się cztery sezony, może pięć…). Po prawdzie jednak jest to wierne temu, co w powieści robił Gaiman, który również niespecjalnie się spieszył – „Amerykańscy bogowie” to do dziś zdecydowanie największa objętościowo jego powieść.

Gaiman za to lepiej panował nad konstrukcją opowieści, zwłaszcza jeżeli chodzi o wspomniane retrospekcje, które w serialu pojawiały się niekiedy bardzo chaotycznie, jako wyjątkowo długie przerywniki scen współczesnych.Trzeba też narzekać na wiele elementów serialu, które można identyfikować jako charakterystyczne dla produkcji stacji Starz. Mamy więc momentami aż zbyt obrazową, niepotrzebnie makabryczną przemoc i aż nadto golizny. Do tego jednak również mnóstwo efekciarskich ujęć, graficznych przerywników, tworzonych przede wszystkim z pomocą komputera, które nie zachwycają przede wszystkim dlatego, że właśnie w takich scenach najdobitniej objawiają się ograniczenia budżetowe tej produkcji. W skrócie: nie brakuje w „American Gods” scen po prostu kiczowatych, przekombinowanych koncepcyjnie, których nie udźwignęło dostępne twórcom CGI.

Jak jednak podkreśliłem, koniec końców serial jest udany. Jest też lepszy z odcinka na odcinek, ciekawsza jest historia, głównie dlatego, że coraz głębiej wchodzimy w świat bóstw i mitycznych stworzeń; finał sezonu jest tu nad wyraz udany, odważny, bo mierzy się choćby z… Jezusem.

Neil Gaiman może więc dopisać „Amerykańskich bogów” do listy jego książek, które udało się z sukcesem zekranizować.

Serial „American Gods” w Polsce można oglądać na Amazon Prime Video.