Tęskniąc za śmiechem z taśmy – sztuczny aplauz w sitcomach

Tak zwany śmiech z puszki to jeden z najdziwniejszych wynalazków ludzkości. Może nie tak kuriozalny, jak japońskie masło w tubce, z pewnością zaś niedorównujący głupotą popularnym ostatnio paradokumentom (serio, ktoś powinien za to beknąć), niemniej na skali osobliwości plasuje się stosunkowo wysoko. Bo kto mógł wpaść na tak idiotyczny pomysł, że „wspomaganie” ekranowych żartów rechotem zgromadzonej w studiu widowni będzie oddziaływać na zasiadającego przed telewizorem widza? Jak się okazuje, ktoś bardzo mądry, bo to działa. Wychodzi na to, że homo comedius to zwierzę stadne i najlepiej bawi się w tłumie – niech każdy, kto wątpi, przypomni sobie, czy komedie lepiej ogląda mu się samemu, czy w towarzystwie? Właśnie.

Rzecz jasna, jak każda zdobycz ludzkości, i ten wynalazek od czasu do czasu wpada w ręce osób, którym nie powinno się powierzać technologii bardziej zaawansowanej niż cep. Efektem choćby polsatowskie seriale (w zamiarze) humorystyczne, w których histeryczny rechot z taśmy uderza w bębenki widza średnio co 10 sekund, i to w najmniej odpowiednich momentach. Koronnym przykładem „Daleko od noszy”, gdzie „widownia” śmieje się do rozpuku ze wszystkiego – w tej produkcji królem komedii jest nawet stojąca na parapecie paprotka.

Prawidłowo doklejony śmiech z nagrania podkreśla gagi i zabawne kwestie, bo sprawia, że widz jest bardziej otwarty; w tłumie łatwiej ryknąć śmiechem. Źle zgrany irytuje. To nie tak, że z powodu fuszerki na tym polu nie śledzę polskich seriali komediowych na Polsacie – o nie, tutaj wystarczą jawnie wymuszone scenariusze, pisane przez ludzi wypalonych i bez pomysłów – ale gdyby nadawały się one do oglądania, ten durny rechot skutecznie przegoniłby mnie sprzed telewizora.

Bo najlepiej charakterystyczna dla sitcomów widownia sprawdza się, gdy rzeczywiście jest widownią, obecną na planie w trakcie kręcenia odcinka, naturalnie reagującą (nawet jeśli nieraz z pomocą komend realizatorów) na to, co widzi. Przykładem „Teoria wielkiego podrywu” (zdjęcie na dole), gdzie sprawdza się to doskonale. Również w słynnych „Przyjaciołach” tworzyła ona pewien specyficzny klimat – czy ktoś nie lubi, gdy widać, że aktorzy ewidentnie muszą przerywać grę, bo tak rozbawili publikę, że śmiech ludzi i tak zagłuszałby wypowiadanie kwestie? No każdy to lubi, no.

Przede wszystkim zaś jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Ja jestem do tego przyzwyczajony. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo, dopóki nie obejrzałem pierwszego odcinka nowej produkcji HBO, „Doliny krzemowej” (zdjęcie na samej górze).

Sam serial zapowiada się świetnie, ewidentnie nawiązuje do wspomnianej wcześniej, a uwielbianej przeze mnie „Teorii wielkiego podrywu”, bo także traktuje o tzw. nerdach – nieprzystosowanych społecznie, patologicznie nieśmiałych geniuszach. Tym razem jednak ktoś postanowił dać tym dziwakom górę kasy (a dokładniej – sami ją zarobili, opracowując rewolucyjne oprogramowanie), a opowieść o nich okrasić sporą dawką satyry na korporacje typu Google czy Apple i ich innowacyjne podejście do pracowników (w „Dolinie…” pokazane choćby w postaci mobilnego spotkania działu marketingu przy stole-rowerze, a także genialnej reklamówki serialowej firmy Hoolie). Prawda, jest trochę wtórny do historii Sheldona, Leonarda, Penny i spółki, bo bohaterowie to prawie identyczne typy charakterologiczne, ale HBO, jak to HBO, próbuje spojrzeć na całość z innej perspektywy. Przede wszystkim jest jednak zabawniej, więc nie ma co narzekać, tylko brać, co dają.

Wracając jednak do tematu – mogliby to podać nieco inaczej. Przez cały czas trwania seansu premierowego odcinka coś mi nie pasowało. Zupełnie, jakby ktoś podłożył mi pod poduszkę fotela ziarnko grochu. Żarty w porządku, niektóre sekwencje wręcz rozbrajające, historia toczy się ciekawie, kipi od nawiązań i ukrytych smaczków, ale ja nie bawię się tak, jak powinienem. Dopiero po chwili skojarzyłem, w czym rzecz – brakowało mi śmiechu z puszki. Złapałem się na tym, że go wyczekuję, oczekuję wręcz, a tymczasem nikt mi go nie daje. Bo jak to – jest komedia, i to tak podobna do „Teorii…”, a nie ma widowni? Coś tu nie gra. Musiałem sam siebie mentalnie strzelić po łbie, coby mi się naprostowało i bym mógł cieszyć się seansem. Dziwne uczucie z tyłu głowy jednak pozostało.

Uświadomiłem sobie, że mnie sformatowano. Żeby nie powiedzieć – wytresowano. „Marcin, zaśmiej się! Marcin, daj łapkę! Marcin, podskocz!”. A Marcin podskakuje, ba!, tęskni za komendami, bo bez nich skakanie jakieś nie takie. Przerażające. (Choć nie tak, jak ciekawostka, iż część używanych w sitcomach nagrań śmiejącej się widowni pochodzi z lat 60. ubiegłego wieku, co oznacza, że spora część z tych ludzi może już nie żyć, a więc słuchamy… duchów).

Przede wszystkim zaś irytujące, bo złapałem się na tym, że dyskomfort związany z brakiem śmiechu z puszki sprawił, że seans mi się dłużył, wyczekiwałem końca. A przecież „Dolina krzemowa” mi się podobała, to serial skrojony idealnie dla mnie! Chora sytuacja.

Serial oczywiście będę oglądał, sam jestem ciekaw, czy się przyzwyczaję. Tym, którzy chcą przetestować nerdów z „Silicon Valley”, polecam zaś zajrzeć na HBO GO – pierwszy odcinek obejrzeć może każdy, za darmo.

Premiera telewizyjna pod koniec kwietnia.

Ciekawe, czy Was też sformatowano.