Zło w zaspie – o świetnej serialowej wersji filmu „Fargo” braci Coen

Filmowe „Fargo” raz obejrzane, zostaje w pamięci na zawsze. Zasypana śniegiem Minnesota, ludzie o skandynawskich nazwiskach, przemykający w puchówkach między ciepłymi samochodami a domami, otrzepujący ze śniegu buciory. Życiowy nieudacznik Jerry Lundegaard (William H. Macy), jego pokraczny plan zbrodni doskonałej, do którego realizacji wynajmuje parę jeszcze większych nieudaczników niż on sam (w tych rolach genialny duet Steve Buscemi i Peter Stormare). No i policjantka w zaawansowanej ciąży (Frances McDormand) jako jedyna sprawiedliwa (oraz poukładana i sensowna) w całej tej zapomnianej przez Boga mieścinie. Oryginalny klimat (nie tylko atmosferyczny), interesujący bohaterowie i pełne czarnego humoru dialogi powodują, że jeśli coś na tej ziemi zasługuje na przymiotnik „kultowy”, to jest to film Coenów. Noah Hawley – znany gównie jako twórca serialu „Kości” – nie tylko zachwycił się filmem Coenów, ale zobaczył w nim bogate uniwersum, w którym można osadzić nie jedną, ale kilka różnych, nowych historii.

Hawley przekonał do swojego pomysłu braci, którzy dali mu wolną rękę w pisaniu scenariusza (choć wciąż czuwają nad całością, tym razem jako producenci). Powstał dziesięcioodcinkowy serial, ale scenarzysta już zapowiada antologię; w podobnej scenerii, z nieco innymi bohaterami chciałby opowiedzieć kolejne kryminalne historie.

Po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków można śmiało stwierdzić, że serialowe „Fargo” stacji FX wciąga jak wielka zaspa, których pełne jest miejsce akcji – prowincjonalne Bemidji w Minnesocie (serial kręcono w i wokół kanadyjskiego Calgary, które nie bez przyczyny zorganizowało, w 1988 r., zimową olimpiadę). Zapowiada się na kolejny świetny serial o amerykańskiej prowincji, gdzie pod powłoką idylli (śnieżna biel to w końcu symbol niewinności) kryją się frustracje, ambicje i zwykła ludzka głupota – cudowna mieszanka i niezawodna, zwykle wystarcza jeden impuls, by wybuchła.

Tym impulsem jest tajemniczy i groźny Lorne Malvo (w fantastycznym wykonaniu Billy’ego Boba Thortona). To diabeł AD 2014, naciskający na spust z takim samym spokojem, z jakim manipuluje ludźmi, napuszczając ich na siebie i nakłaniając do pofolgowania naturze. „Twój problem polega na tym, że wierzysz w istnienie zasad. A ich po prostu nie ma. Byliśmy kiedyś gorylami. Braliśmy, co się da, i broniliśmy tego” – tłumaczy Lesterowi Nygaardowi, życiowemu nieudacznikowi, który właśnie zaliczył jeden z najgorszych dni w swoim słabym życiu. Grany przez Martina Freemana (świetny doktor Watson z serialu BBC o Sherlocku Holmesie i filmowy Bilbo Baggins) Lester jest agentem ubezpieczeniowym, ma żonę, która kilka razy dziennie głośno żałuje, że za niego wyszła, i robiącego karierę młodszego brata, który się go wstydzi. Mimo czterdziestki na karku wciąż nie potrafi się postawić swojemu szkolnemu prześladowcy. Lorne nie musi się specjalnie wysilać, żeby wejść do głowy Lestera, wepchnąć jego życie na nowe tory, a przy okazji naruszyć chwiejną równowagę miasteczka.

Tak jak w oryginale Coenów i tutaj padną trupy, a uparta policjantka zacznie swoje śledztwo, zaś w ramach serialowego bonusa dostaniemy jeszcze więcej zaskakujących i oryginalnych bohaterów. Jednym z nich jest szeryf Bill, kolejna brawurowa rola Boba Oderkirka, czyli genialnego cynika i klauna w jednym – Saula Goodmana z „Breaking Bad”, tu w wersji z wąsami. Pojawiają się też gangsterzy z… Fargo, którzy wpadną do Bemidji, żeby pomścić kumpla i dopilnować interesów. Nie brakuje absurdalnych dialogów (jak dywagacje czy bakteria jest zwierzątkiem domowym), a nawet komentujących akcję plakatów w domu Lestera, zaś piosenka „Full Moon” Edena Ahbeza z finału drugiego odcinka to wartość sama w sobie.

Wiele wskazuje na to, że niewinność mieszkańców serialowego Bemidji jest ulotna jak biel śniegu pokrywającego miasteczko. Przy pierwszych promieniach słońca przybrudzi się i stopnieje, a pod nią ukaże się coś jeszcze obrzydliwszego niż psie kupy…

Kto by nie chciał tego zobaczyć!