Każdy chciałby wymyślić Facebooka – finał „Doliny krzemowej”

W poniedziałek wielki finał czwartego sezonu „Gry o Tron”. Wszyscy będą oglądać – ci, którzy czytali książki, z pełnym wyższości uśmieszkiem komentować będą szokujące zwroty akcji, reszta będzie trwać w niepewności i nerwowo obgryzać paznokcie, jak mantrę powtarzając: „Nie zabijajcie Tyriona. Nie zabijajcie Tyriona…”. Gdy zaś zginie już Jon Snow (żartowałem!), gdy pojawią się napisy końcowe, większość widzów zapewne sięgnie po pilota i rozpocznie rajd po kanałach. Niesłusznie, bo zaraz po największym hicie HBO emitowany jest inny, niemniej ciekawy serial – świetna „Dolina krzemowa”.

Wprawdzie wciąż nie przyzwyczaiłem się do braku śmiechu z puszki, nie przeszkadza to jednak w żadnym stopniu w docenieniu niezwykłej produkcji Mike’a Judge’a (ten gość od Beavisa i Buttheada). Po emisji pierwszych odcinków sądziłem, że „Dolina…” będzie HBO-wską wersją najpopularniejszego serialu o nerdach, „Teorii wielkiego podrywu” – myliłem się. Fakt, bohaterami są nieprzystosowani społecznie, dziwaczni i bladzi programiści, nieradzący sobie z kobietami ani ogólnie funkcjonowaniem w społeczeństwie, tak naprawdę nie chodzi jednak o nich. Judge rozprawia się nie z mózgowcami, ale z mitem tytułowej Silicon Valley i pochodzących stamtąd firm pokroju Google’a czy Apple, które więcej energii niż na innowacje zużywają na kreowanie wizerunku oświeconych wiedzą luzaków. (Nad czym obecnie pracują ludzie zatrudnieni u właściciela najpopularniejszej przeglądarki internetowej? Nikt nie wie. Każdy słyszał jednak, że w siedzibie mają zjeżdżalnię).

W dużym skrócie – „Dolina krzemowa” ma nam uświadomić, że wymyślenie iPada czy Facebooka to ledwie pierwszy krok na drodze do potencjalnego sukcesu oraz pokazać, co z kasą robi człowiek, który zna się wyłącznie na jednej rzeczy – programowaniu. Zwłaszcza to drugie potrafi dostarczyć nie lada uciechy – jedną z lepszych scen jest ta pierwsza w serialu, gdy Kid Rock dwoi i troi się na scenie przed grupką sztywnych jak powbijane w ziemię pale geniuszami komputerowymi. Czy ktoś z nich słucha takiej muzyki? Nieważne. Czy w ogóle koncert jest lubianą przez nich formą spędzania wolnego czasu? Nie. To po co zapraszać muzyka? Bo tak robią te inne człowieki. Fabuła pełna jest takich smaczków.

HBO i Mike Judge serwują nam w „Dolinie krzemowej” specyficzny rodzaj humoru. Z jednej strony potrafi być przyciężkawo i sprośnie, w czym przoduje bezczelny do granic możliwości i niemniej zabawny Erlich, z drugiej – dialogi stanowią labirynt nawiązań i docinek, które zrozumieją ci, którzy mają jako takie pojęcie o filozofii internetowych gigantów i ich ekscentrycznych szefach. Dlatego żarty o wyliczaniu za pomocą równania czasu potrzebnego na „ręczne obsłużenie” ośmiuset mężczyzn mieszają się z subtelniejszym budowaniem postaci i ich otoczenia, co najlepiej widać na przykładzie Gavina Belsona, szefa firmy Hoolie, czyli amalgamatu Facebooka, Google i Apple. Może i boków nikt zrywać nie będzie, trudno jednak nie odnieść wrażenia, że w tym serialu każdy gag został dokładnie przemyślany.

Dlatego nawet jeżeli do tej pory nie oglądaliście „Doliny krzemowej”, warto nadrobić zaległości. Ósmy, finałowy odcinek pierwszego sezonu HBO wyemituje 16 czerwca, zaraz po Waszej ulubionej „Grze o Tron”. Niech Wasze dłonie zatrzymają się w drodze do pilota, bo tej grupce dysfunkcyjnych nerdów naprawdę warto dać szansę. Choćby dla wspomnianej sceny opracowywania równania na masturbację – jeżeli myśleliście, że w żartach o penisach powiedziano już wszystko, Mike Judge udowodni Wam, że bardzo się mylicie.