Szkoci, seks i podróże w czasie – po premierze serialu „Outlander”

outlander_keyart_1200_article_story_large„Outlander” to jeden z bardziej wyczekiwanych seriali, który pojawił się w ostatnich tygodniach w telewizji. Ekranizacja powieści Diany Gabaldon (po polsku ukazała się pod tytułem „Obca”) zapowiadała się na idealny serial łączący najpopularniejsze wątki: z jednej strony zjawiska paranormalne (bohaterka podróżuje w czasie), z drugiej – historia, wojna, no i oczywiście obowiązkowy romans. A jako że serial produkuje stacja Starz, to można się było spodziewać jeszcze seksu i rozlewu krwi. Innymi słowy: przepis na serial doskonały. Problem jednak w tym, że cała ta mieszanka daje produkcję, którą co prawda ogląda się miło, ale trudno nie poddać się wrażeniu, że zdecydowanie więcej tu tradycyjnego schematu powieści romansowej niż czegokolwiek innego.

Aby być uczciwym recenzentem, muszę przyznać, że nie czytałam książki. Zostałam do niej dość skutecznie zniechęcona, zresztą sam jej punkt wyjścia nie wzbudzał zainteresowania. Dlatego też nie będę oceniać serialu jako ekranizacji. Być może – to zastrzeżenie dla fanów powieści – jest to ekranizacja doskonała. Wśród widzów, którzy książkę czytali, znajdziecie sporo opinii, że twórcy dobrze obsadzili postacie, wybrali odpowiedni rytm narracji i nie pominęli najważniejszych wydarzeń i wątków. Pod tym względem niestety nie mogę oceniać, do jakiego stopnia serial pozostaje wierny książce. Zresztą należałoby na marginesie zaznaczyć, że akurat w przypadku seriali biorących swoją fabułę z powieści wierność oryginałowi nie jest największą zaletą – najlepszym przykładem „True Blood”, które w pierwszych sezonach (później niekoniecznie) wiele zyskało na luźnym potraktowaniu materiału wyjściowego. Niemniej może się okazać, że jeśli uwielbiacie książkę, to serial jest np. idealny.

Tym, którzy nie czytali książki, warto w dwóch słowach streścić, o czym właściwie „Outlander” jest. Początkowo rzecz rozgrywa się w latach czterdziestych. Oto główna bohaterka i jej mąż udają się do Szkocji na wakacje. Wyjazd jest im potrzebny, bo przez pięć lat prawie się nie widzieli – on został w Londynie (gdzie pracował dla wywiadu brytyjskiego), ona pracowała na froncie jako pielęgniarka. Ponowne poznawanie się idzie im w serialu doskonale, co twórcy przedstawiają nam w obowiązkowych dla produkcji kablowych licznych scenach seksu. Dodatkowo mąż Claire Frank jako historyk (niedługo zacznie pracę na Oxfordzie) szuka w okolicach śladów swoich przodków. Oczywiście jako historyk wie wszystko (jeden z tych filmowych schematów, które doprowadzają prawdziwych historyków do szczękościsku) i radośnie dostarcza widzowi i żonie informacji, które przydadzą się nam później. Bowiem gdzieś tak w połowie odcinka nasza bohaterka przenosi się nagle do XVIII wieku.OutlanderI tu jeszcze można przyjąć, że to taki ciekawy pomysł. Ale niestety – potem zaczyna się narracja, która z serialem historycznym nie ma wiele wspólnego, czerpie zaś garściami ze schematów romansowych. Tak więc nasza bohaterka niemal od razu napotyka na swojej drodze przystojnego i szlachetnego Szkota. A że jest pielęgniarką, to nie dość, że będzie mogła go opatrywać z częstotliwością czterech razy na odcinek, to jeszcze mamy idealny punkt wyjścia, by nasz przystojny Szkot zaprezentował i straszne blizny, i całkiem miłą dla oka muskulaturę. Przy czym Jamie Fraser (bo tak się ów Szkot zwie) od innych mężczyzn odróżnia się na pierwszy rzut oka. Nie tylko jest to młodzieniec urodziwy, lecz także szlachetny i nieczyhający na cnotę naszej bohaterki, czego nie da się powiedzieć o wielu innych postaciach. Ogólnie, jak to w takich opowieściach bywa, bohaterka jest właściwie bezwolna i a to chce ją ktoś zgwałcić albo porwać, albo uwięzić. Taki klasyczny romansowy zabieg, który niestety wydaje się już nieco niemodny.

Problemem jest też sama główna bohaterka. Twórcy serialu zdecydowali się, że sporo jej przemyśleń (mniemam, że podobnie jak w książce) poznamy w formie narracji z offu. I w kilku miejscach jest to całkiem dobry zabieg, w innych czyni to odcinek niesamowicie nużącym – niemal wszystko zostaje nam opowiedziane przez bohaterkę, trochę tak, jakby twórcy nie wierzyli, że są w stanie przekazać nam część informacji w dialogach czy w obrazach.

Ale nie tylko to denerwuje. Claire ma być postacią ciekawą – niezależną, nieznającą strachu, samodzielną. Problem w tym, że więcej tu deklaracji niż działań. Kiedy mężczyźni rozmawiają o historii, z ulgą wychodzi do kuchni, by powróżyć sobie z fusów z gospodynią (zresztą ciekawe założenie – że historia musi być od razu nudna i trzeba historyka dzielącego się informacjami znosić, tak jak się znosi nieprzyjemne brzęczenie nad uchem). Kiedy przenosi się w czasie, o tym, że nie jest już we współczesności, nie przekonuje jej spotkanie z przodkiem swojego męża ani fakt, że nikt nie zna pojęć współczesnej medycyny. Nie, o tym, że jest w XVIII wieku, przekonuje ją dopiero fakt, że nie widzi pobliskiego miasta, bo nie ma przecież elektryczności. Zresztą potem, kiedy już zrozumie, że przeniosła się w czasie, wciąż zachowuje się tak, jakby nie miała zielonego pojęcia, jaki był stan wiedzy medycznej w XVIII wieku. Oczywiście wszystko można zrzucić na szok, w którym znajduje się bohaterka, ale niestety sceny te są tak zagrane, że raczej przeczą zapewnieniom o jej wysokiej inteligencji. Jedyne, czego nie można bohaterce odmówić, to doskonałych umiejętności przystosowawczych. Wystarczy chwila i dziewczyna zachowuje się, jakby w ogóle nic innego nie robiła, tylko chodziła po łąkach osiemnastowiecznej Szkocji.claire randall outlanderTrzeba tu zresztą zaznaczyć, że bohaterkę otaczają równie schematyczne postaci. Bo i nasz dzielny piękny Szkot będzie się wykazywał wszystkimi obowiązkowymi cechami klasycznego bohatera romansowego (szlachetny, stający w obronie słabszych, niesłuchający przełożonych, męski a delikatny, pewny siebie, ale skrywający tajemnicę itp.), i podły przodek męża Claire będzie podły w sposób bardzo sztampowy (ten typ, co gwałci, chłoszcze i czerpie z tego przyjemność i nie przegapi żadnej okazji, by dopiec biednym Szkotom, ich żonom, siostrom i dzieciom). Do tego jeszcze trzeba dorzucić trochę magii, zielarstwa, legend, podań, wróżenia z ręki czy fusów i proszę: wszystko rozgrywa się wedle doskonale znanych widzowi schematów.

Wypadałoby powiedzieć jeszcze dwa słowa o obsadzie. Główną bohaterkę gra Caitriona Balfe, aktorka (wcześniej modelka) o dość niewielkim dorobku filmowym. Trzeba przyznać, że nie gra źle, choć w sumie nie ma wiele do zagrania – jej bohaterka, jak już wspomniałam, nie jest najoryginalniejszą i najciekawszą ze wszystkich postaci, jakie nosiła ziemia. Z kolei przystojnego szkockiego żołnierza gra przystojny szkocki aktor Sam Heughan, który też nie może się pochwalić dużym dorobkiem aktorskim. Ale ponieważ doskonale prezentuje się w strojach z epoki, a jego bohater też właściwie nie przejawia jeszcze jakichś głębszych cech charakteru poza ogólną szlachetnością, to można mu wybaczyć. Aktorsko ciekawiej jest na drugim planie – męża Claire gra Tobias Menzies, znany m.in. z roli Brutusa w „Rzymie” czy „Gry o Tron”. Doskonale gra zarówno przesympatycznego męża głównej bohaterki, jak i jego demonicznego przodka.

Z kolei wśród dzielnych Szkotów wypatrzymy Grahama McTavisha popularnego szkockiego aktora znanego dziś jednak przede wszystkim z roli Dwalina w Hobbicie. Przy czym trzeba przyznać, że wszyscy szkoccy aktorzy, choć mówią z akcentem, to takim, by bez najmniejszego problemu dało się ich zrozumieć. Należy też stwierdzić, że serial jest doskonale zrealizowany. Dobra muzyka, ładne kadry i zapierające dech w piersi krajobrazy Szkocji.OUT-101_20131019_EM-0265.jpgZresztą nieprzypadkowo bohaterka błąka się po Szkocji. Amerykanie uwielbiają historie, które dzieją się w Szkocji i Irlandii – przestrzeniach postrzeganych przez mieszkańców Stanów jako pradawne i magiczne. A na dodatek ludzie mówią tam po angielsku, ale nie tylko po angielsku, co dodatkowo sprawia, że jest jeszcze bardziej magicznie i romantycznie.

Przy czym muszę przyznać, że jestem do takich narracji trochę uprzedzona, bo po pierwsze, dokładnie wiadomo, dokąd zmierzają, po drugie, są niestety zawsze układane wedle tych samych staromodnych schematów, które trzymają się zaskakująco dobrze (zwłaszcza motyw kobiety pielęgniarki – ileż to heroin romansów zmywało krew z pleców swych dzielnych kochanków). Podobnie ten prosto zarysowany antagonizm – piękny i dobry Szkot, podły i zły Anglik – wywodzi się z jakby nieco starszych i mniej skomplikowanych fabuł. Żeby było jasne – taka historia może bawić, może nawet skłaniać do sięgnięcia po następny odcinek, ale raczej należałoby „Outlandera” zapisać do guilty pleasures niż do odkryć sezonu.