Perfekcyjnie zwyczajni, czyli o nowej premierze HBO

olivekitteridge02Zauroczona powieścią Elizabeth Strout koleżanka Frances McDormand podarowała jej egzemplarz. Gwiazda filmów braci Coen entuzjazm koleżanki podzieliła i zaklepała u wydawcy prawa do ekranizacji. Adaptacja powstawała cztery lata, w międzyczasie pisarka zdążyła otrzymać za swoją powieść Pulitzera. Zaś miniserial, kiedy już powstał, tylko dlatego nie zdobył nagrody na Festiwalu Filmowym w Wenecji, że był pokazywany poza konkursem. Oto kilka faktów na temat „Olive Kitteridge”, czteroodcinkowego serialu startującego dziś w HBO GO, a 10 listopada w HBO.

„Olive Kitteridge” jako żeński odpowiednik „Detektywa”? Porównanie efektowne, ale wcale nie aż tak bardzo naciągane, jak to się zdarza. I nie chodzi tylko o to, że Olive Kitteridge i Rust Cohle mogliby śmiało wystartować w konkursie na najsmutniejszego, wyzbytego złudzeń (i walącego prawdę ludziom w oczy, czy tego chcą, czy nie) serialowego bohatera od początku kręcenia historii w odcinkach. Z pewnością stanęliby na podium.

W obu serialach akcja toczy się powoli, tłem jest amerykańska prowincja, a śmierć, nieszczęście i choroby psychiczne zbierają spore żniwo. W obu też cofamy się w przeszłość, by poprowadzić śledztwo i rozwiązać pewną zagadkę.

Tylko że w „Olive Kitteridge” oskarżonym jest życie, a tematem: przemijanie i sposoby radzenia sobie z nim. Ton serialu jest melancholijny, przed czarną dziurą ratuje bohaterów (i widzów) ironia. Dzięki czemu mamy do czynienia z mistrzowską wersją bardzo czarnego, ale jednak komediodramatu (reżyserka serialu Lisa Cholodenko nazywa go „dramedy”). Dodatkowo tym razem oszczędzono nam Nietzschego w wersji dla gimbazy. Innymi słowy – nowości HBO klimatem blisko do arcydzieła stacji, genialnej produkcji Alana Balla „Sześć stóp pod ziemią”.

Akcja czterogodzinnego serialu obejmuje 25 lat, podczas których nadmorskie Crosby w stanie Maine obrazuje przemiany, jakim poddała się cała Ameryka. Stopniowo traci swój robotniczy, lokalny charakter, miejsce małych biznesów zajmują oddziały globalnych korporacji i sieci. Frances McDormand w roli tytułowej zaczyna jako 45-letnia nauczycielka matematyki, by skończyć jako 70-letnia emerytka. Śmiertelnie smutna, za pomocą zabójczo ironicznych uwag komunikuje rodzinie, uczniom i sąsiadom, że nie spełniają jej wysokich oczekiwań. Fakt, że syn skończył medycynę, skomentuje zdaniem: „To tylko podologia”. Mężowi (Richard Jenkins), pozytywnie nastawionemu do życia i ludzi aptekarzowi, z trudem wybacza pogodę ducha.16119-olive_kitteridge_5_-_frances_mcdormand__richard_jenkins1Ta sama Olive, która potrafi urządzić najbliższym piekło na ziemi, dla podobnych sobie – cierpiących na depresje, nadwrażliwych, nieradzących sobie z trudem codziennego życia – potrafi być aniołem. Scenarzystka Jane Anderson i reżyserka Lisa Cholodenko zadbały o to, by Frances McDormand mogła ze zwykłych czynności utkać niesamowicie bogaty, intrygujący portret skomplikowanej kobiety, która wie, że żeby nie rozsypać się na kawałki, musi trzymać emocje na wodzy. Przy życiu trzymają ją obowiązki, musi stale coś robić, albo chociaż obserwować innych, robiących swoje, nadzorować ich, wtrącać się. Inaczej pogrąży się w depresji.

Kiedy ją poznajemy, ma dokładnie tyle lat, ile miał jej ojciec, kiedy popełnił samobójstwo. Nigdy nie nazwał swojej choroby, cierpiał w milczeniu. Olive, przedstawicielka kolejnego pokolenia dotkniętego chorobą, radzi sobie, działając, a o chorobie mówi niejako z dumą, przekonana, że dotyka ona jedynie wyjątkowe jednostki, inteligentne, nadwrażliwe. Jej syn nie będzie dumny – nie chce cierpieć, w dorosłym życiu zdecyduje się na terapię. Bo „Olive Kitteridge” to także głęboka opowieść o depresji i o tym, jak zmieniał się nasz stosunek do niej.Olive-Kitteridge-2Ale „Olive” to także fantastycznie poprowadzona opowieść o małżeństwie i rodzinie. O bliskości, lojalności, wspólnej, choć wyboistej, drodze przez życie. A na najogólniejszym poziomie to portret człowieka – opowieść o życiu i przemijaniu. Po prostu. Z dorastaniem, dojrzewaniem, tymi wszystkimi ślubami, narodzinami, wyprowadzkami dzieci, chorobami, wypadkami, cierpieniem. Starością i śmiercią.

Niespieszny rytm, akcja pozbawiona wielkich wydarzeń – to jednocześnie wielki plus produkcji HBO oraz – momentami – jej minus. Widz ma bowiem tendencję, wzorem bohaterki, zapadać się w sobie. Oddech bierzemy także razem z Olive – długo patrząc na kojące ujęcia morza, na ruszające się na wietrze gałęzie drzew i kwitnące kwiaty.

Produkcja HBO przynosi wspaniałe kreacje aktorskie, przerażająco wiarygodne, pełne, zagrane oszczędnie, ale z dbałością o najdrobniejszy gest. Frances McDormand, która po rolach w filmach braci Coen (m.in. pamiętnej policjantki w ciąży z „Fargo”) czy – niedawno – charyzmatycznej pani strażak we „Wszystkich odlotach Cheyenne’a” Paolo Sorrentino nie musi niczego udowadniać, tworzy wielką kreację perfekcyjnie zwyczajnej kobiety.

I robi to tak, że nie można od niej oderwać wzroku. Równie świetny w roli Henry’ego – siły spokoju – jest Richard Jenkins, pamiętny ojciec z „Sześciu stóp pod ziemią”. W roli dorosłego syna Kitteridge’ów występuje John Gallagher Jr. Zaś w roli sąsiada w ostatnim odcinku pojawia się sam Bill Murray.