„Galavant” – komediowy musical fantasy, czyli czuję tu Monty Pythona
Nie ma chyba trudniejszej rzeczy niż zrobienie dobrej fabuły, która parodiuje jakiś gatunek, umiejętnie wyśmiewa jego klisze, sama w sobie jest przez to schematyczna i pełna klisz, a mimo to jest po prostu zajmującą historią. Jeżeli jeszcze dodatkowo ma to być komedia, a jej bohaterowie mają śpiewać – zadanie wydaje się niemożliwe do wykonania. A jednak – oto „Galavant”, czyli najbardziej szalony serialowy debiut ostatnich miesięcy, a przy tym jeden z bardziej udanych.
Zaczyna się od piosenki. Nasz dzielny Galavant, rycerz nad rycerze, wojownik nad wojowników, bohater nad bohaterów, gna na koniu do zamku króla Ryszarda, który to porwał ukochaną naszego herosa i planuje zmusić ją do ożenku. Klisza, prawda? Pierwsze sygnały tego, czym będzie „Galavant”, pojawiają się już w tej pierwszej piosence, stanowiącej otwarcie serialu, w której obiecuje się nam między „ściskającą poślady przygodę”, a opisując wybrankę serca głównego bohatera, chwali się jej dekolt.
Wracając do Galavanta: gna on na tym koniu, aż wreszcie dociera do celu, gdzie niemalże od niechcenia pokonuje zamkowe straże i w końcu staje w katedrze, w której Ryszard właśnie próbuje poślubić porwaną przez siebie dziewczynę. Galavant odrzuca wtedy swój miecz i deklaruje, że nie musi go używać, ponieważ może i król ma pieniądze i sławę, ale on ma miłość i to jego wybierze piękna Madalena. Ta jednak robi przepraszającą minę i objaśnia, że od czasu porwania trochę nad tym myślała i chyba jednak woli sławę i pieniądze. Tak, to właśnie tego typu serial.
I bardzo ważne: „Galavant” jest szalenie zabawny. To świetna parodia, doskonale wykorzystująca nasze oczekiwania względem fabularnych schematów, by zaskakiwać i rozśmieszać, przede wszystkim zaś ma niezwykłych bohaterów, z królem Ryszardem na czele, czyli mieszanką krwawego tyrana z mięczakiem, który popija herbatkę i boi się własnej żony (tej, co to ją wcześniej porwał).
Wcielający się w niego Timothy Omundson wspaniale oddaje złożoność i tragikomiczny charakter swojego bohatera, a jego dialogi z kucharzem czy królem i królową podbitego przez siebie kraju to prawdziwe perełki. Wyobraźcie sobie mieszankę „Obłędnego rycerza” z Monty Pythonem i filmem „Wasza wysokość” (gdyby ten ostatni był udaną produkcją) – wreszcie pojawił się godny następca „Teorii wielkiego podrywu”, czyli sitcom przemawiający do fanów fantastyki, którzy znajdą w nim grę z gatunkiem i nawiązania do mnóstwa innych popularnych produkcji (choćby tabliczka na rozstaju dróg, wskazująca kierunek Winterfell). Wreszcie!A piosenki? Sprawdzają się doskonale, same w sobie są naszpikowane humorem, przede wszystkim zaś nie sprawiają wrażenia wymuszonych, ale doskonale wpasowują się w fabułę i charakter „Galavanta”, stając się jego kolejną ozdobą.
Ozdobą, których tej produkcji nie brakuje, bo jeżeli do tego wszystkiego, co zostało opisane powyżej, dodamy choćby takie cuda jak wspaniały gościnny występ Johna Stamosa w roli rycerza, który ściera się z Galavantem we „wspaniałym” pojedynku w walce na lance, to otrzymamy coś absolutnie wyjątkowego.
„Galavant” mnie zaskoczył. Urzekł mnie, rozbawił do łez i sprawił, że niecierpliwie przebieram nogami w oczekiwaniu na trzeci odcinek (w sumie będzie tylko 8). Jedyny minus: każdy odcinek to ledwie nieco ponad 20 minut. I jest to czas, który zdecydowanie warto „Galavantowi” poświęcić.