„The Last Man on Earth”, czyli co byś zrobił, gdybyś został sam

lme_first_look_2500_1280x720_395511363898W Stanach właśnie zadebiutował przedziwny serial komediowy. Jego bohater, Phil, jest – o ile się orientuję – jedynym ocalałym człowiekiem na Ziemi. Wszyscy inni zginęli w wyniku tajemniczej epidemii, o której nic nie wiemy. Phila poznajemy, gdy przemierza cały kraj w poszukiwaniu innej żywej duszy, wyprawa kończy się jednak fiaskiem. Co więc pozostaje? Co Wy byście zrobili, gdyby wszyscy wokół zniknęli?

„The Last Man on Earth” nieodmiennie kojarzy mi się z „Galavantem”. Generalnie obie produkcje nie mają ze sobą niemalże nic wspólnego poza tym, że są serialami komediowymi. Jednocześnie jednak ich twórców łączy zamiłowanie do brawury. Bo jak inaczej nazwać pomysł, jak to było z „Galavantem”, kręcenia komediowego musicalu fantasy? Albo – jak w tym przypadku – serialu o facecie, który został sam, nudzi się, tęskni za innymi ludźmi i spełnia fantazje nas wszystkich o robieniu, co mu się żywnie podoba, choćby graniu samochodami w wybuchowe kręgle? Jak takie coś miałoby starczyć na cały sezon? Na więcej niż jeden odcinek? Ano jest to niemożliwe, co scenarzyści doskonale rozumieli, dlatego nie idą tą ścieżką.

Od niej jednak zaczynają. W pierwszym odcinku Phil generalnie się nudzi, nadmiar wolnego czasu zabijając najdziwniejszymi aktywnościami, za które w poprzednim świecie czekałoby go najprawdopodobniej więzienie. Jest twórczy, więc jest zabawnie. Pojawiają się nawiązania do filmów takich jak „Cast Away” czy „Jestem legendą”, co też przywołuje uśmiech na twarzy. Poza tym jednak serial wiele nie oferuje, w ogóle przemilczany jest temat epidemii (wiemy tylko, że to był jakiś wirus), nie wiadomo, jakim cudem – skoro wszyscy zginęli w wyniku jakiejś choroby – na ulicach nie ma ciał, a wszystko wygląda nie jak krajobraz po wielkim wymieraniu, ale po jednoczesnym wyparowaniu całej ludzkości. Dziwne.

http://youtu.be/ZmHZLjL_tVY

Wszystko zmienia zakończenie pierwszego odcinka, wprowadzające nowy wątek, który pozornie zaprzecza tytułowi serialu. W drugim epizodzie robi się ciekawiej, widać, że scenarzyści mieli (oprócz mnóstwa frajdy, bo cała produkcja wygląda jak jeden wielki zgryw) jakiś pomysł na prowadzenie fabuły, zwłaszcza zaś na bohaterów, ale chyba przede wszystkim na specyficzny rodzaj humoru.

Bo „The Last Man on Earth” to najlepszy dowód na to, jak rozwinęła się telewizja, jak popularne stały się seriale, jak dużo się ich produkuje. By się wyróżnić, by w ogóle przetrwać z nowym serialem komediowym, nie sposób już sięgać po stare formuły i tworzyć w znanych wszystkim ramach. Trzeba wychodzić poza nie, trzeba być odważnym. Jasne, jest ryzyko (w końcu genialny „Galavant” wciąż nie jest pewien 2. sezonu), ale wybór jest między czymś świeżym a kolejnymi popłuczynami po „Przyjaciołach”, „Dwóch spłukanych dziewczynach” czy „Jednym gniewnym Charliem”.

Gdy zaś wpadnie się na ciekawy pomysł, jak to jest w przypadku „The Last Man on Earth”, widzowie zostaną z produkcją choćby z czystej ciekawości – bo czy nie intryguje Was, czy da się udźwignąć cały sezon serialu o ostatnim facecie na Ziemi?

Ponieważ zaś za produkcją stoją między innymi Phil Lord i Christopher Miller, którzy „Lego: Przygodą” pokazali, że dobrą komedię da się zrobić dosłownie ze wszystkiego, ufam, że „TLMoE” nie zawiedzie naszych oczekiwań.