Aż tak źle? – po finale 2. sezonu „Detektywa”

Jeśli pierwszy sezon był dla Was objawieniem, drugi pewnie srodze Was zawiódł.

Jeśli pierwszy śledziliście z lekko ironicznym uśmieszkiem, drugi najpewniej tylko go lekko poszerzył. W skrócie: Ludzie, to tylko serial! Niby oczywiste, ale jednak nie dla wszystkich. Na przykład nie dla pewnego komika, który rozwieszał na drzewach plakaty ze zdjęciem gwiazd „Detektywa 2” Colina Farrella i Vince’a Vaughna z napisem: „Straciłem zainteresowanie. Jeśli ktoś ma informacje, co u diabła dzieje się w tym sezonie, proszę dzwonić pod numer 910-337-2369″. I tych tysięcy rozczarowanych widzów, odsądzających w internecie Nica Pizzolatto od czci i wiary.

Rzadko który serial zaczynał drugą serię z tak wysokimi oczekiwaniami fanów i tak wielką uwagą mediów. W pierwszym sezonie jeśli cokolwiek wzbudziło rozczarowanie większości fanów, to słabe zakończenie. I – to już tylko u części widzów, w tym mnie – infantylne monologi Rusta Cohle’a. Wszystko inne zachwycało: tworzące niesamowite tło wizualne dla toczącego się w dwóch wymiarach czasowych śledztwa bagna Luizjany, tajemniczość rytualnych mordów na kobietach (!), opary religijnego szaleństwa. A przede wszystkim para głównych bohaterów – stereotypowo niedobrani, stereotypowo pokręceni, ale pociągający, bo doprawieni charyzmą Matthew McConaugheya  i Woody’ego Harrelsona, aktorów tyleż popularnych, co potrafiących zaskoczyć niestandardowymi rolami. Oto wysokość konia, z którego w drugim sezonie spadł Nic Pizzolatto.

Upadek był bolesny – powszechne rozczarowanie, internetowy hejt, wyśmiewanie w telewizyjnych programach – choć nieco złagodzony przez niezmiennie wysoką oglądalność kolejnych odcinków. Podkreślił ten fakt niedawno szef HBO Michael Lombardo, deklarując jednocześnie wiarę w scenarzystę „Detektywa” i otwarcie HBO na kontynuację antologii. Ludzie klęli, ale oglądali, tym samym zdaje się HBO udało się wyprodukować pierwszą w swojej historii guilty pleasure, serial oglądany ze wstydem, z uzależnienia, dla hejtu i przerabiania na memy.

Serio, było aż tak źle? Tylko jeśli wcześniej postawiło się na piedestale pierwszą serię i nie dostrzegało ulubionego już wtedy środka artystycznego Pizzolatto – patosu. W jedynce łagodzili go świetni aktorzy. W dwójce aktorstwo też nie było najgorsze, choć trudno nie zauważyć, że nikt z czwórki protagonistów nie zbliżył się do poziomu wyznaczonego przez McConaugheya i Harrelsona. Może najbliżej był Colin Farrell. W swoich najlepszych momentach, jak w pierwszej scenie z synem czy w porozrzucanych po całym sezonie scenach w samochodzie, gdzie filozofuje i rzuca mądrościami niczym sam Rust Cohle. I tak jak wychudzonego, zombiastego Rusta, tak i zapuszczonego, żyjącego tylko z rozpędu Raya Velcoro stać czasem na abstrakcyjne żarty (porównanie palenia elektronicznego papierosa z ssaniem penisa robota) i autoironię (gdy na stwierdzenie, że otacza go silna aura, zielono-czarna i musiał mieć wcześniej setki żyć, odpowiada, że nie sądzi, aby zniósł kolejne).

Inni bohaterowie nie mieli tyle szczęścia, scenarzysta kazał im wygłaszać złote myśli, których mógłby im pozazdrościć sam Paolo Coelho. Najgorzej ma pod tym względem grający Franka Semyona Vince Vaughn. Zmuszony do powrotu do gangsterskiego fachu biznesmen w drogim garniturze – fetyszu, rzucający frazami w stylu: „Źli goście są potrzebni, żeby chronić świat przed innymi złymi gośćmi”. Ciut lepiej mają Rachel McAdams jako szeryf Ani Bezzerides i Taylor Kitsch jako były wojskowy, patrolujący autostradę na motocyklu, potem detektyw Paul Woodrugh, ale przede wszystkim dlatego, że mają mniej kwestii. Głównie zaciskają usta i w milczeniu patrzą w kamerę.

https://www.youtube.com/watch?v=uKTpW4n2XgQ

Dialogi nie bronią drugiego sezonu, wręcz go pogrążają. Podobnie na jego niekorzyść działają skoki stylistyczne. W pierwszej serii wizja Pizzolatto była znacznie bardziej spójna gatunkowo, wielu twierdzi, że duży w tym udział reżysera Cary’ego Fukunagi, z którym drogi scenarzysty rozeszły się w drugim sezonie. W najnowszych ośmiu odcinkach twórca skacze z konwencji w konwencję. Obok kina policyjnego (strzelaniny i pościgi rodem z filmów policyjnych z lat 80., zresztą nieźle filmowane i wnoszące sporo życia do serialu) sąsiadują z zapożyczeniami z „Breaking Bad’ (sceny na pustyni, psychopatyczni gangsterzy z Meksyku, strzelanina z finału przypomina zemstę Waltera White’a z finału „BB”) i z – licznymi – scenami, które mogłyby się z powodzeniem znaleźć w filmach Davida Lyncha czy Quentina Tarantino. Do tego twórcy zarzucono plagiat „Tajemnic Los Angeles” Jamesa Ellroya. Wszystko to razem rodzi poczucie miszmaszu, sztuczności i wtórności.

Do tej długiej listy słabości trzeba jeszcze dorzucić sceny iście operetkowe. Obfitował w nie zwłaszcza finał, z dzielnymi mężczyznami poświęcającymi się – w idiotyczny sposób – dla dobra i bezpieczeństwa swoich kobiet, scenami wyrzucania obrączek i pierścionków z brylantami – na dowód miłości, z dziećmi rodzącymi się jako dowód miłości i pamięci itd. W całym tym nadmiarze formy utonęła treść. Kto się nie pogubił w zawirowaniach akcji, piętrowych aktach korupcji, milionie morderstw, rywalizacji kilku gangów, zaginięciach kobiet, budowie kolei, sprzedawaniu działek (skażonych lub nie) itd. itd.? I do końca pamiętał, że wciąż szukamy mordercy Bena Caspara, skorumpowanego urzędnika porzuconego w plenerze z wypalonymi kwasem oczami.

Jasne, że już od dawna sensownie prowadzone śledztwo przestało być najważniejszym czy najistotniejszym elementem serialu sensacyjnego. Jego słabość czy przesadne skomplikowanie nie jest problemem, pod warunkiem, że godnie zastępują je inne elementy dzieła: wizja artystyczna, ciekawie nakreśleni bohaterowie czy klimat. W „Detektywie 2” pierwsze zaszwankowało, drugie miało lepsze i gorsze momenty, a o trzecim poniżej.

Klimat. To głównie pamiętam z pierwszego sezonu. Bagna, zielone połacie, dziwne domy – rupieciarnie, kościoły w środku niczego, sielskość podszyta jakimś niepokojem, na granicy szaleństwa. W drugim sezonie miejscem akcji jest Kalifornia, od bulwarów Hollywood i willi Bel Air, przez ślimaki-potwory autostrad i małe miasteczka, odludzia, lasy, po pustynię na granicy z Meksykiem.

Sposób filmowania plenerów, tworzenie przy pomocy obrazów klimatu dla opowieści jest wciąż najmocniejszą stroną Nica Pizzolatto. W drugim sezonie „Detektywa” jest zupełnie inny niż w pierwszym, jednak znakiem firmowym serii pozostają magnetyczne kadry, które w połączeniu z muzyką przyciągają przed ekran i każą, mimo wszystko, wytrwać do końca. Dużo to czy mało? Większość produkcji telewizyjnych może o tym tylko pomarzyć.