„Prokurator” w TVP2, „Mały Quinquin” w Ale Kino+, czyli o dzisiejszych premierach
Od czasów legendarnej „Kobry” w czwartkowe wieczory w polskich telewizjach grasują zbrodniarze, którym po piętach depczą policjanci. To nie przypadek więc, że dzisiaj starują dwa nowe seriale sensacyjne.
Za scenariusz „Prokuratora” odpowiada m.in. Zygmunt Miłoszewski, autor bestsellerowego cyklu o prokuratorze Szackim, a „Mały Quinquin” to debiut serialowy jednego z najoryginalniejszych twórców francuskiego kina autorskiego, Bruno Dumonta. Przyjmą się?
Na dobry, osadzony w polskich realiach serial sensacyjny przyszło nam długo czekać. Zapowiadany przez TVP2 jako rodzimy odpowiednik skandynawskich kryminałów „Paradoks” rozczarowywał. Słabe okazały się też produkcje stacji komercyjnych: „Krew z krwi” telewizji Ale Kino+ (osadzony na Wybrzeżu remake formatu holenderskiego z Agatą Kuleszą w roli dzielnej żony mafiosa), „Zbrodnia” AXN – znów osadzony nad morzem (tym razem na Helu) format szwedzki, czy oryginalna „Wataha” HBO, z akcją rozgrywaną w Bieszczadach, w środowisku pograniczników i przemytników. We wszystkich wymienionych serialach najsłabszym elementem był scenariusz: pełen luk, nielogiczności, łopatologii, z dialogami jak z telenoweli.
„Prokurator” (TVP2, czwartki, godz. 21.45) nie jest pozbawiony wad. Najsłabszym ogniwem są tu śledztwa, w których sens często trzeba uwierzyć na słowo. Do tego na koniec każdego odcinka dostajemy streszczenie, w którym twórcy informują nas, o co dokładnie chodziło… Tym sposobem telewizja publiczna kolejny raz pokazuje, co myśli o inteligencji swoich odbiorców. Z formalnego punktu widzenia „Prokurator” to typowy procedural, z jedną zagadką kryminalną na odcinek. Także wybór pary głównych bohaterów jest pójściem na gatunkową łatwiznę: gliniarz i prokurator, do tego dobrani na zasadzie przeciwieństw.
A jednak 10-odcinkowy serial braci Miłoszewskich obejrzeć zdecydowanie warto, bowiem pozostając propozycją dla widza masowego, nie rezygnuje z ambicji bycia rozrywką na poziomie. To drugie zawdzięcza poczuciu humoru twórców i ich umiejętnościom pisarskim. Dzięki nim stereotypowi bohaterowie zyskują osobowość, a aktorzy szanse wypowiadania lekko ironicznych, nieszeleszczących papierem kwestii.
Prokurator Kazimierz Proch (Jacek Koman) jest fanatykiem prawa, mężczyzną eleganckim, uroczo staroświeckim, wielbicielem muzyki poważnej, puzzli i swojego wiekowego walkmana. Jego partner, komisarz Witold Kielak (Wojciech Zieliński), to warszawski macho koło 40., rozwodnik z rozwalonym życiem osobistym i ojciec dwójki dzieci, których wychowanie zwykle zrzuca na barki Procha. Na drugim planie błyszczą niejaki Dziadek (Janusz Michałowski) – sarkastyczny technik policyjny, który zjadł zęby na swoim fachu, i patolog Ewa Siedlecka – świetna Magdalena Cielecka, w zakrwawionym fartuchu i z nieodłącznym papierosem w zębach.
Dobre dialogi i osadzenie w warszawskiej rzeczywistości (ulubionym miejscem spotkań stołecznego gliniarza i prokuratora jest bar mleczny Bambino, z jego niepowtarzalną klientelą i obsługą) wystarczyło, by stworzył się klimat, a to może najważniejszy dziś wyznacznik wartościowego, wciągającego serialu.
„Mały Quinquin” (Ale Kino+, czwartki, godz. 20.10) jest przeciwieństwem masowego „Prokuratora”. 4-odcinkowy serial Bruno Dumonta, laureata Grand Prix na festiwalu w Cannes za filmy „Ludzkość” i „Flandria”, to szalone, podszyte perwersją połączenie głębokiej krytyki społecznej ze slapstickową komedią. Dumont twierdzi, że inspiracją było malarstwo Flamandów, szczególnie tworzącego w XV w. Rogiera van der Weydena: „Podążam za tradycją tego północnego malarstwa, tragikomicznego malarstwa, w którym zawsze obecna śmierć posiada absurdalny, komiczny aspekt. To filozoficzny konglomerat tragedii, dramatu i komedii”.
W zamówionym przez Arte serialu nazwisko średniowiecznego malarza nosi… komisarz policji. Wraz z pomocnikiem Carpentierem wyglądają jak figury wyjęte z komedii slapstickowej i wstawione w krajobraz współczesnej, zabitej dechami francuskiej wsi. Ktoś ich porównał do gangu Olsena – nie bez podstaw. Przerasta ich życie, relacje międzyludzkie, o śledztwie i wykryciu sprawcy nie wspominając. A zbrodnia jest równie niecodzienna jak mieszkańcy wsi, w której grasuje tajemniczy morderca.
Wśród nich jest tytułowy bohater – rozrabiaka, prowodyr lokalnej łobuzerki, brutalny dla wszystkich, których uważa za obcych i niezwykle czuły dla rodziny i ukochanej, mieszkającej po sąsiedzku trębaczki z lokalnej orkiestry dętej. Jakie wnioski wyciągnie z rozkręcającej się machiny zbrodni, kim się stanie w przyszłości? – te pytania nasuwają się widzowi, gdy kamera podąża za nim i jego grupką, śledzi dzieciaki śledzące śledczych…
Serial jest ciągiem absurdalnych, surrealistycznych scen przeplatanych z obrazkami z życia prowincji. Zakup frytek, jazda na rowerach, podkuwanie koni i zabawy na plaży sąsiadują z helikopterem niosącym na linach zabitą krowę i sekcją zwłok, podczas której w jej wnętrznościach zostaną znalezione ludzkie szczątki. Będziemy też świadkami m.in. niecodziennego pogrzebu, z przedziwną choreografią w wykonaniu księdza i jego pomocnika oraz dziwnego talent show na wiejskim festynie.
W takim odrealnionym świecie Dumont osadza całkiem realne problemy: ksenofobię, rasizm, rozpad rodziny. Przy pomocy genialnie granych przez naturszczyków bohaterów – ludzi chorych, każdy z nich wygląda, jakby przebył co najmniej udar albo wylew, nie brak też innych schorzeń – portretuje chorą europejską cywilizację. Z szalonymi krowami, szalonymi świniami i szalonymi ludźmi. Świetna rzecz!