„Supergirl”, czy serial wcale nie taki super
Zarówno na dużym, jak i na małym ekranie dominują ekranizacje komiksów. W kinie ich władza jest niemalże niepodzielna, w telewizji zdobyły już silną pozycję, a kolejne lata to dziesiątki nowych projektów. Liczba wiąże się z różnorodnością, a „Supergirl” to przykład produkcji innej niż wcześniej dostępne.
Oto mamy serial o superbohaterce. W obecnie emitowanych produkcjach ekranizujących nie brakuje silnych postaci kobiecych, czego przykładem choćby Agentka Carter, grupa wiodących bohaterów obdarzonych niezwykłymi mocami była jednak dosyć jednorodna. Wprawdzie wielkimi krokami zbliża się premiera serialu „Jessica Jones” od Netflixa, co nieco naruszy układ, jednak inną sprawą jest to, do jakiej grupy docelowej kierowane są tego typu produkcje.
„Supergirl” to serial komiksowy wyraźnie mający ambicję, by zawalczyć o żeńską widownię. Pilot najwięcej ma w sobie raczej z „Diabeł ubiera się u Prady” niż historii obrazkowej. Rzecz jasna nie brakuje w nim latania, walk czy strzelania laserem z oczu, co najmniej równie dużo mamy tu jednak flirtowania, zabawy z modą czy wreszcie walki głównej bohaterki o uznanie jako poważna dziennikarka. W czym nie pomaga fakt, że z jakiegoś względu postanowiono zrobić z niej wybuchową mieszankę nerwów i pokraczności (w którą raczej kiepsko wciela się Melissa Benoist).
Kim zaś jest nasza bohaterka? To kuzynka Supermana, Kara Zor-El, która wysłana została na Ziemię za małym Kl-Elem, by go chronić. Wiele rzeczy poszło jednak nie tak, w efekcie czego zanim dziewczynka ostatecznie wylądowała na naszej planecie, minęły 24 lata, w czasie których Kal-El zdążył dorosnąć, przywdziać niebieskie wdzianko i pelerynę i stać się herosem, którego znamy pod przydomkiem Człowieka ze Stali. Jak zaś powszechnie wiadomo, Superman ochrony raczej nie potrzebuje, dlatego Kara nie miała już misji do wykonania. Kuzyn znalazł więc jej rodzinę zastępczą i dziewczynka mogła żyć normalnie.
Teraz jest już dorosłą kobietą i coraz częściej myśli o swoich zdolnościach, o wykorzystaniu ich, by pomagać innych. Okazją ku temu staje się awaria samolotu, na którego pokładzie znajduje się jej przyrodnia siostra, a którego ocalenie będzie pierwszym z wyczynów Supergirl.
Pomysł na taki serial trzeba pochwalić, bo w erze rozkwitu telewizji wypadałoby, aby najpopularniejsze gatunki były kierowane do różnych widowni. Problemem jest tu jednak wykonanie – „Supergril” wizualnie pasuje raczej do lat 90., w czym bardzo, bardzo wyraźnie odstaje od tego, co obecnie oglądamy na małym ekranie. Również obsada to tacy typowi „aktorzy serialowi” (przyzwoici, bez śladów większego talentu), a dialogi i sama fabuła – tu znowu można poczuć, że cofnęło się w czasie o jakieś dwadzieścia lat.Trudno mi ocenić, jak na „Supergirl” zareaguje płeć piękna. Fani seriali komiksowych raczej będą jednak zawiedzeni. W porównaniu z „Daredevilem”, „Agentami T.A.R.C.Z.Y.” czy nawet „Flashem”, który ostatnio bardzo się poprawił, ta nowa produkcja wypada nad wyraz blado i nie dorasta do oczekiwań, jakie mamy wobec współczesnych produkcji. Momentami jest po prostu infantylna, fabuła niczym nie zaskakuje i szybko wskakuje w utarte tory produkcji pokroju „Smallville”, a grze aktorskiej bliżej „Klanowi” niż „House of Cards” (z wyjątkiem Mehcada Brooksa w roli Jamesa Olsena, który wypada naprawdę dobrze).
Zdziwię się, jeżeli „Supergirl” przetrwa na antenie w takiej formie. Pozostaje tylko liczyć, że – podobnie jak „Flash” – szybko wyewoluuje w coś innego i lepszego niż to, co zaprezentowano nam w otwarciu pierwszego sezonu.