Muzyczne gangi Nowego Jorku – o „Vinylu” HBO
Mick Jagger, Marin Scorsese i Terence Winter, czyli muzyka, Nowy Jork i mafia w jednym, świetnie się zapowiadającym 10-odcinkowym serialu. Premiera „Vinylu” w poniedziałek w HBO.
Pamiętacie ubiegłoroczny finał „Mad Menów”? Z symbolicznym końcem lat 60., epoki niewinności Ameryki (bardziej mitycznej niż rzeczywistej, jak dowodził serial), w postaci reklamy wykorzystującej kulturę hipisowską, sprzedającej bunt, który stał się takim samym towarem jak wszystko inne? Akcja „Vinylu” toczy się kilka lat później.
Nowy Jork w roku 1973 jest miastem rządzonym przez mafie i wielkie korporacje. Biura na Madison Avenue sąsiadują z zaułkami pełnymi ćpunów i prostytutek, grożącymi zawaleniem pustostanami i nocnymi klubami, gdzie wciąga się, pali i łyka wszystko, co pozwoli przeżyć w tej nowoczesnej wersji dżungli. Takie otoczenie nie ułatwia codziennego życia, ale jest idealną pożywką dla kultury buntu i nihilizmu.
Głównego bohatera serii Richiego Finestrę (Bobby Cannavale), właściciela wytwórni płytowej American Century, poznajemy podczas wycieczki, jaką sobie urządził swoim luksusowym autem (wyposażonym w telefon) po działkę kokainy. Gdy ją wciągnie, zobaczy (albo dozna wizji) hordy młodych ludzi biegnących na koncert w okolicznej ruderze. Podąży za nimi, zobaczy na żywo kapelę grającą w stylu wczesnych Rolling Stonesów – przez krytyków muzycznych zidentyfikowaną jako New York Dolls – i dozna iluminacji.
Z kolei konieczność ominięcia korków w Bronksie da Richiemu szansę zetknięcia się z równie dzikimi początkami hip-hopu. Zaś asystentka Jamie podsunie mu nagrania The Nasty Bits (na wokalu syn Micka Jaggera, Jordan, który razem z ojcem napisał słowa wykonywanych przez kapelę piosenek) – nihilistycznych protopunkowców. W tle zaś przewijać się będzie przez cały odcinek blues – jako podstawa całej muzyki rozrywkowej XX wieku.
Kumulacja wydarzeń i gatunków muzycznych (pojawia się także sugestia, że w kolejnych odcinkach zagości Andy Warhol i jego świta) w dwugodzinnym co prawda, ale jednak jednym odcinku – lekko irytuje. Zwłaszcza że nie brak tu scen symbolicznych i wielkich metafor (jak zmartwychwstanie Richiego czy cały wątek Lestera, śpiewaka bluesowego). Dość karykaturalnie wygląda póki co także zarysowana w pilocie intryga kryminalna.
Generalnie jednak serial Jaggera, Scorsesego i Wintera (dwaj pierwsi pracowali wspólnie m.in. nad zapisem koncertu „Rolling Stones w blasku świateł”, dwaj ostatni – nad gangsterskim serialem „Boardwalk Empire” i „Wilkiem z Wall Street”) ogląda się świetnie. Wielka w tym zasługa porywającej ścieżki dźwiękowej – muzyka pulsuje w każdej niemal scenie, nadaje produkcji rytm i daje posmak czasów, w których po raz pierwszy brud i romantyzm były jednocześnie manifestacją wolności twórczej i towarem do sprzedania na masowa skalę.
Serial nie jest dokumentem, nie zobaczymy w nim materiałów archiwalnych, fragmentów autentycznych zapisów koncertów czy cameo rzeczywistych bohaterów. Historia, choć zbiera wiele prawdziwych opowieści i postaci, jest fikcyjna. W rolach wzorowanych na muzycznych gwiazdach lat 70. (od New York Dolls po Led Zeppelin z młodziutkim, cudownie bezczelnym Robertem Plantem, a w kolejnych odcinkach także m.in. Andym Warholem czy Davidem Bowie) występują aktorzy. I nie zawodzą. Jeśli pod względem scenariuszowym pilot nieco szarżuje, aktorsko jest bezbłędny. Od świetnego Bobby’ego Cannavale (laureata Emmy za rolę w „Boardwalk Empire”) w głównej roli, przez jego malowniczych kompanów z American Century, po Christophera Mosera w cudownym epizodzie furiackiego menedżera Led Zeppelin.
Canavale tworzy postać wypalonego weterana rynku muzycznego, którego wytwórnia płytowa American Century swoje najlepsze lata ma dawno za sobą (na mieście jest nazywana American Cementery). Richie i jego dwóch najbliższych współpracowników próbują zwodować dla siebie szalupę ratunkową z tego tonącego okrętu – opchnąć zdychający label niemieckiej, mającej globalne ambicje korporacji. Sceny negocjacji w Berlinie są genialnie komediowe. Po jednej stronie siedzą podstarzali Niemcy o aparycji księgowych, po drugiej – trójka weteranów biznesu, w którym interesy ubija się zwykle w nocnych klubach, pijąc, wciągając kokę i uprawiając seks, najlepiej jednocześnie. Swojego szefa „promocji” Richie przedstawia widzom następująco: „Znacie opowieść o wilku w owczej skórze? Zak ubiera się u tego samego krawca”.
Sam Richie przypomina Dona Drapera z „Mad Menów”, obaj są self made menami (Richie zaczynał jako barman), balansują między wypaleniem i kreatywnością, między potrzebą spokoju na łonie rodziny a uleganiu autodestrukcyjnemu pędowi, obaj mają bolesną przeszłość, a spec od reklamy Draper mógłby się podpisać pod słowami Finiestry: „Dawałem publiczności to, czego oczekiwała, a w zamian ona uczyniła mnie obrzydliwie bogatym. Zanim jednak uznacie mnie za palanta, posłuchajcie, zazdrosne gnojki: bardzo ciężko i uczciwie pracowałem na to, żebyście wy teraz mogli mnie nienawidzić”.
Drugą po Donie najważniejszą bohaterką „Mad Menów” była wspinająca się po szczeblach korporacyjnej kariery młodziutka Peggy, zaczynająca jako sekretarka, by w finale zostać wziętą copywriterką. W „Vinylu” podobną postacią jest Jamie Vine (świetna Juno Temple). Jest asystentką w American Century, do której obowiązków należy m.in. zaopatrzenie wytwórni w kanapki, trawę, kokę i rozmaite pigułki, dzięki którym można się odstresować, przetrwać dzień, a nawet nudną sesję nagraniową. Ale jej ambicje sięgają znacznie wyżej i wiele wskazuje na to, że szybko zmieni zakres obowiązków służbowych.
„Mad Meni” to jeden z ulubionych seriali klasy średniej (były takie badania), przeszli także do historii jako jedna z niewielu produkcji, którym udało się zdobyć miano kultowych. „Vinyl” to „Mad Men”, tylko bardziej: ostrzej, szybciej, bardziej nihilistycznie i z prochami zamiast whisky. Serial, zdaje się, celuje w ten sam target i oprócz podobieństw fabularnych (do wyżej wymienionych można dodać małżeństwo Richiego i Devon, które przypomina małżeństwo Dona i Betty) ma podobne ambicje. Zobaczymy.
Komentarze
Szanowny Panie redaktorze
Kiedys ogladalem HBO. Teraz nie mam telewizji w domu. Tych co chca raz jeszcze przezyc swoja mlodosc zachecam do ogladania Vinyl. Polskiemu redaktorowi Polityki gratuluje trzymania reki na pulsie. Zyjemy w globalnej wiosce. Pan pisze o Vinyl a ja u siebie w Gorach Skalistych slucham o Vinyl w lokalnej stacji radiowej.
Slawomirski
*Pani redaktor
Dla mnie hit! Dziwi mnie, że taka niska oglądalność pilota w Stanach. Film muzycznie genialny.
1. Piszmy proszę po Polsku. Boardwalk Empire ma zdecydowanie polski tytuł…
2. Obejrzałem jakąś godzinę z pilota. Tradycyjnie jak u HBO ciekawe aktorstwo, ale czegoś mi brakuje. Może się jednak rozkręci. A może lepiej by się to oglądało w krótszych odcinkach.