Pudrowanie trupa – po finale 10. sezonu „Z Archiwum X”
Jeśli z sympatii do dawnego „Z Archiwum X” chcieliście obejrzeć nowy, 10. sezon przygód Muldera i Scully – nie róbcie tego. Choćby po to, by ocalić ciepłe uczucia, jakimi darzycie serię Chrisa Cartera.
Wskrzeszone po latach „Z Archiwum X” nie przypomina serialu, którym zachwycaliśmy się dawno temu. Nie ma w nim cienia grozy, atmosfera tajemnicy uleciała pod naporem deklaratywnych dialogów, a serialowe dowcipy bywają przyciężkawe. Nowe, choć na wskroś anachroniczne „Z Archiwum X” to największe – obok „Lucifera” – serialowe rozczarowanie bieżącego sezonu.
Hasłem przewodnim nowych sześciu odcinków były słowa „Chcę wierzyć”. Fani Muldera słyszeli je wiele razy. Także w dziesiątym sezonie słowa te padają w różnych momentach i z różnych ust, jakby wszyscy dookoła próbowali przekonać się nawzajem, że wierzą w to, co robią.
https://youtube.com/watch?v=DgnhIkAsfHA
Ja także chciałem wierzyć. Że przegadany pierwszy odcinek to cena, jaką trzeba zapłacić za wskrzeszenie bohaterów sprzed lat. Że po trzeciej, całkiem dowcipnej odsłonie Chris Carter podkręci tempo i pchnie serialową historię na nowe tory. Chciałem wierzyć, że Gillian Anderson wreszcie zacznie grać, a David Duchovny wykrzesze z siebie odrobinę entuzjazmu. Gdy jednak dotarłem do finału serii, próbowałem wierzyć jedynie w to, że Chris Carter naprawdę chciał ożywić swój serial, a nie tylko odciąć kupony, zarabiając przy tym kupę forsy.
Twórcy dziesiątej serii „Z Archiwum X” nie dali wielu powodów, by polubić ich produkcję. A największą plamę dali scenarzyści. Kolejne odcinki „Z Archiwum X” wyglądają tak, jakby do ich pisania zatrudniono fanów serialu, a na napisanie każdego odcinka dano im dwie godziny. W efekcie dostajemy zlepek wątków i motywów pojawiających się w poprzednich 9 sezonach, te same narracyjne chwyty i te same pytania. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby Carter opowiadał te historie w sposób konsekwentny i gdyby potraktował dziesiąty sezon jako ironiczny ukłon w stronę fanów.
Tymczasem twórcy nowego „Z Archiwum X” nie mogą się zdecydować – czy tworzą serial dla swych wiernych miłośników, czy dla nowej publiczności. Zatrzymują się więc w połowie drogi, nie dając satysfakcji ani tym, którzy historię Muldera i Scully znają od podszewki, ani tym, którzy chcieliby obejrzeć nowy, ciekawy serial s-f.
Carter z jednej strony serwuje widzom lekcję wyrównawczą i co chwila streszcza historie bohaterów, z drugiej – pozwala sobie na autocytaty i ironiczne puszczanie oka do fanów. W efekcie tworzy serial zbyt staroświecki dla fanów współczesnego s-f i zbyt łopatologiczny dla tych, którzy dobrze znają losy Muldera i Scully.
Lista zarzutów, jakie postawić można twórcom nowego „Z Archiwum X”, jest długa. Ale akt oskarżenia otwierać muszą zarzuty wobec gwiazdorskiego duetu Anderson/Duchovny. Gdyby Gillian Anderson nie wystąpiła w ostatnich latach w takich serialach jak „Upadek” czy „Szkarłatny płatek i biały” według powieści Fabera, pomyślałbym, że oto brytyjska gwiazda przegrała swój aktorski talent w jakimś zakładzie. Wchodząc raz jeszcze w skórę sceptycznej agentki, Anderson prezentuje wdzięk i mimiczne zdolności mumii. Jej Dana Scully obnosi wciąż tę samą, martwą twarz i mówi wciąż tym samym tonem. Jak robot, który tylko z wyglądu przypomina seksowną i subtelną aktorkę z „Upadku”.
Jej ekranowy partner też miewał lepsze dni. David Duchovny w „Z Archiwum X” sam nie wie, czy ma grać romantyka, jakim Mulder był przed laty, czy też przywdziewać maskę błazna, którą nosił w „Californication”. Nie mogąc się zdecydować, którą ze swych dwóch aktorskich póz zaprezentuje tym razem, Duchovny postanawia nie grać w ogóle.
Przechadza się po ekranie, raz po raz łypnie zza ciemnych okularów, tu się uśmiechnie, tam zafrasuje i jakoś udaje mu się dotrwać do końca odcinka. Szkoda tylko, że przechodząc obok swojej roli, Duchovny sprawia, że i my przechodzimy obojętnie obok jego przygód.
A przecież miało być tak pięknie. Kultowa produkcja miała wrócić w blasku, czas miał się cofnąć, a serce znowu miało załomotać na dźwięk muzyki Marka Snowa. Wszystko to byłoby możliwe, gdyby twórcy nowej serii „Z Archiwum…” potraktowali widzów z większym szacunkiem – gdyby dopracowali scenariusze, przemyśleli konstrukcję kolejnych odcinków i poszukali formuły, która zgrabnie łączyłaby tradycję serialu z telewizyjną nowoczesnością.
Zamiast tego dali nam serial stylistycznie niespójny, koszmarnie zagrany i pokryty patyną. Miejmy nadzieję, że inna kultowa seria, które wkrótce ma zostać wskrzeszona – „Miasteczko Twin Peaks” – powróci w ciut lepszym stylu.
Komentarze
A mnie, poza odcinkiem Babilon i tą parą paskudnych agentów sobowtórów serial się podobał. Miło było obejrzeć. Nie mam żadnych uczonych argumentów na poparcie swojego zdania. Tylko to, że obejrzałam, fajne było i przydałoby się jeszcze. Tyle.
Na pewno nie jest idealnie, ale źle też nie, po prostu dobra robota. To dosłownie klasyczny sezon tylko że zamiast 20 jest 6 odcinków, więc widać w epizodach że mają sporo pomysłów i wątki są skondensowane bo nawet w standalonach poruszane są wątki mitologiczne. Aktorzy jak w 10×01 widać, że próbują znaleźć wspólny rytm to już od 10×02 a na pewno od 10×03 rozkręcają się na dobre. Nie w każdym odcinku ma taką minę aktorka, bo np. w 10×03 i 10×04 poświęcony mamie Scully Anderson pokazuje na co ją stać aktorsko. To nie jest jedynie moja opinia bo wielu widzów, dziennikarzy, krytyków chwali ją za np. właśnie Home again. David też od 10×03 komediowego epizodu się rozkręca i gra dobrze. Serial wrócił dokładnie taki jaki był, a nigdy to nie było arcydzieło telewizji (dominowały średnie i dobre odcinki, genialnych było bardzo mało w sezonie), ze swoimi zaletami i wadami, które są bardziej widoczne przez mniejszą ilość odcinków. A na pewno serial jest skierowany głównie dla fanów, dla nowych widzów w ogóle, bo wiele odcinków jest bardzo hermetycznych na czele z 10×04, przez pojawianie się wątków jak z Williamem na przykład. Idealnie nie jest, zwłaszcza finał jest tragiczny, ale tak to mamy typowy przekrój przez odcinki jakie były w sezonach – mitologia, komedia, horror, thriller, eksperyment i poziom jak w sezonach 1-9 od beznadziejnego do bardzo dobrego. A że kręcony jak w latach 90 to właśnie tym się broni, że nie próbowali konkurować z dzisiejszymi arcydziełami. Jest ten sam klimat co dawniej i bohaterowie, jedynie starsi, zmęczeni życiem, mający żal o różne sprawy – łatwo uwierzyć że to ci sami ale starsi M i S.
Zawsze zdecydowanie bardziej lubiłam odcinki nie związane z wszechogarniającym spiskiem i kosmitami, a akurat te w nowej serii były niezłe. Anderson i Duchovny po prostu muszą się „rozegrać”, a wydaje mi się, że idzie im coraz lepiej. Nie można po prostu powrócić do kreacji sprzed 20 lat! Na tle nudy serialowej (powielanie „pitwy”, czyli CSi i przygód różnych agentów ścigających terrorystów lub zwyrodnialców) to wcale nie najgorsza propozycja.