„Marseille” – miasto, władza, Depardieu

„Potrzebowaliśmy do tej roli kogoś równie wielkiego i pełnego sprzeczności jak Marsylia. A Gérard Depardieu to przecież l’ogre génial – genialny potwór”. Tak reżyser „Marseille” Florent Emilio-Siri opisał głównych bohaterów pierwszej europejskiej produkcji Netflixa: miasto i jego władcę.

„Marseille” z powodu tematyki, którą jest polityka, walka o władzę, zdrada i zemsta, natychmiast została okrzyknięta francuskim „House of Cards”. Scenarzysta Dan Franck co prawda protestował, że to uproszczenie, bo w jego serialu polityka może i jest przedstawiona jako cyniczna, bezwzględna walka o wpływy, ale już intencje głównego bohatera, mera Roberta Taro, są czyste. Przynajmniej jeśli za takie uznamy plan przekształcenia marsylskiej mariny w centrum biznesowo-rozrywkowe, z hotelami i kasynem, którego przeforsowaniem w radzie miejskiej zamierzał uwieńczyć swoje dwudziestoletnie rządy. I rzutem na taśmę uczynić z Marsylii stolicę południa Europy.

Gdy wszystko wydaje się zmierzać do happy endu, pada cios, oczywiście z najmniej przez niego oczekiwanej strony. Zdrajcą okazuje się najbliższy, wieloletni współpracownik, niemal członek rodziny – Lucas Barrès, oficjalnie namaszczony przez mera na następcę. „Prawdziwa władza musi zostać zdobyta, a nie podarowana” – tłumaczy nie bez racji zdezorientowanemu patronowi. Ale jego motywacje są bardziej złożone, dużą rolę grają w nich poczucie krzywdy i sprawy z dalekiej przeszłości. Nowa sytuacja zmusza mera, jedną nogą już emeryta, do ponownej walki o władzę, o godność i o przyszłość miasta.„Marseille” to thriller w ośmiu odcinkach i gwiazdorskiej obsadzie – tłumaczył reżyser. – W kinie lat 60. i 70., mojego ulubionego okresu, chodziło głównie o charaktery, o złożonych, interesujących bohaterów, ich psychikę, relacje. Teraz szansę na zaprezentowanie skomplikowanych bohaterów, pokazanie ich z wielu stron dają telewizja i seriale.

Depardieu w ostatnich latach zrobił naprawdę wiele, żeby prześcignąć konkurentów w dziedzinie najbardziej znienawidzonych czy obśmianych aktorów swoich czasów: podatkowa ucieczka najpierw do Rosji, potem do Belgii, przyjaźń z Władimirem Putinem i czeczeńskim kacykiem Ramzanem Kadyrowem, poparcie dla rosyjskiej aneksji Krymu, którego skutkiem był zakaz wjazdu na Ukrainę. Jednocześnie, z ponad 180 filmami w dorobku, nagrodami, w tym nominacją do Oscara za Cyrano de Bergerac, pozostaje ikoną kina francuskiego.

I jednym z najlepszych, a przy tym – co dla produkcji, której potencjalna widownia to 85 mln widzów w 190 krajach – jednym z najbardziej rozpoznawalnych na świecie francuskich aktorów. „New York Times” recenzję „Doliny miłości” Guillame’a Niclouxa, filmu z ubiegłego roku, w którym z Isabelle Huppert grają byłe małżeństwo podążające przez Kalifornię za wskazówkami pozostawionymi przez syna, zanim popełnił samobójstwo, zakończył zdaniem: „Ten film jest ostatecznie tylko o Huppert i Depardieu, i to wystarczy”.

W roli wychowanka-zdrajcy partneruje mu Benoît Magimel, też gwiazda francuskiego kina, zdobywca Cezara, Złotej Palmy w Cannes i Europejskiej Nagrody Filmowej, rocznik 1974.Oddzielnie mieli tworzyć bohaterów niejednoznacznych – twardych graczy, charyzmatycznych, ale inaczej niż w amerykańskich serialach, niewalczących o władzę dla niej samej. Dla obu najważniejsze miało być dobro Marsylii i jej mieszkańców. Dla mera równie ważna jest tylko rodzina – żona wiolonczelistka i córka stawiająca pierwsze kroki w dziennikarstwie. Dla jego młodego przeciwnika – matka i zadośćuczynienie za krzywdę, jaka ją (i jego) spotkała przed laty.

Wspólnie, Depardieu i Magimel, zaś mieli tworzyć duet, który nawet po zdradzie łączy wzajemny szacunek i rodzaj, czasem przewrotnego, czasem perwersyjnego, oddania.

Nie do końca się to wszystko udało. Depardieu momentami sprawia wrażenie, jakby nie grał ciężkiego i zmęczonego dwiema dekadami rządów mera, tylko zwyczajnie był znużony i trochę znudzony. Brak mu werwy nawet w scenach, gdy udowadnia, że nie zapomniał, na czym polega skuteczność w polityce. Gdy niczym Frank Underwood w decydującym momencie używa latami zdobywanej wiedzy o swoich niedawnych kolegach partyjnych. Ich grzeszki traktuje jak haki, po który wspina się po władzę. Nie znaczy to, że na Depardieu patrzy się źle, że w jego grze są fałszywe tony. Ale jednak trudno tu mówić o euforii, w jaką czasem udawało się wprawić widzów Kevinowi Spacey.

Magimel z kolei gra życiowego i politycznego kameleona z jakąś przesadą i nienaturalnością. Nie trzeba scen, w których przed lustrem ćwiczy odpowiedni wyraz twarzy, żeby zrozumieć, że jest chodzącym udawaniem. Jakim cudem reszcie bohaterów udaje się przez cały niemal serial nie dostrzegać jego fałszywości?

Podobnie w dużej mierze na wiarę trzeba brać jego uwodzicielski czar – także erotyczny – którym zdobywa sobie poparcie polityczne. Zaś to, że jego kariera wiedzie przez łóżka cynicznych wyjadaczek francuskiej prawicy, jest dość intrygującym i oryginalnym wyborem scenarzysty, który w wywiadach twierdził, że serial nie portretuje konkretnych polityków Marsylii, ale wiele wydarzeń czy mechanizmów funkcjonowania władzy na szczeblu lokalnym zostało wzięte z życia.Na niekorzyść serialu działa jego wielowątkowość. W ośmiu odcinkach twórcy starają się opowiedzieć nie tylko historię walki o władzę i rodzinnej wendetty, ale też międzykulturowego związku córki mera i jej próby życia na własny rachunek. Pokazać dramat żony mera, która musi nauczyć się żyć bez tego, co dotąd było jej największą pasją. Do tego mają ambicje społeczne – pokazania iluzoryczności szans na włączenie do francuskiego społeczeństwa obywateli obcego pochodzenia czy awans społeczny. Jest sporo gorzkich słów i scen na temat degrengolady francuskiej polityki w ogóle. Za wiele tematów, przez co każdy z nich został potraktowany zdawkowo i sztampowo.

Wszystko to nie oznacza, że „Marseille” ogląda się jakoś szczególnie źle. Czy że drażni bardziej niż inne produkcje z podobnej półki – raczej średniej niż wyższej. Warto serial obejrzeć dla jego francuskiej – czasem dość egzotycznej – estetyki, na przykład dla… scen palenia papierosów. Szokujących w swoim rozpasaniu i bezwstydzie, zwłaszcza dla widzów wychowanych na produkcjach amerykańskich. Pamiętacie Franka i Claire Underwoodów, którzy pozwalali sobie na w sekretne wypalenie jednego papierosa, a właściwe na kilka zaciągnięć? Tu się kopci.Przede wszystkim jednak warto „Marseille” poświęcić kilka godzin swojego życia ze względu na tytułową bohaterkę. Miasto olbrzymie i pełne kontrastów, położone na styku Europy i Afryki, kolorowe w każdym sensie tego słowa. Kamera zagląda do dzielnic willowych, do zatok, często zupełnie niemalowniczych, w wąskie uliczki, pnące się przez wzgórza, na wypełniony po brzegi stadion Olympique Marseille. Filmuje olbrzymie blokowiska – arabskie getta beznadziei i przemocy, matecznik lokalnej mafii. Często pokazuje bohaterów przez szyby, zza pleców, zza rogu – jakby to miasto osobiście na nich patrzyło. Ładny zabieg i intrygujący.