„Teoria wielkiego podrywu” – sezon 9. był powrotem do formy
Niegdyś najlepszy współczesny serial komediowy, „Teoria…” od jakiegoś czasu zawodziła, serwując widzom nudę i wtórność. Właśnie zakończona seria 9. pokazała jednak, że w tej produkcji wciąż drzemie potencjał.
Dziewięć sezonów, po ponad dwadzieścia odcinków każdy (z wyjątkiem pierwszego), to bardzo dużo. Jak utrzymać formę przez dwieście odcinków? Dla „Teorii wielkiego podrywu” okazało się to piekielnie trudnym zadaniem, któremu, bądźmy szczerzy, twórcy serialu nie podołali.
Zwłaszcza w sezonie 8. nie brakowało odcinków żenująco nijakich, wtórnych, źle napisanych, ale i zagranych, jakby obsada uznała, że w tak słabych scenach nie warto się starać. Choć też przy okazji dowiedzieliśmy się, że mimo iż Jim Parsons posiada wielki talent komediowy, o wiele gorzej radzi sobie w scenach poważnych, intymnych, dramatycznych.
To ostatnie, niestety, w najnowszym sezonie się nie zmieniło. Wszystko inne, co złe, już jednak tak. Nikt raczej nie śmie twierdzić, że nagle „Teoria wielkiego podrywu” stała się tak dobra jak serial w trzeciej czy czwartej serii, znowu jednak wywoływała śmiech, a kolejne odcinki stały się przygodami.Z jednej strony przyczyną pozytywnej przemiany był prosty fakt, że scenarzyści zaczęli znowu się wysilać. Wcześniej serwowali nam jedynie powtórki ze starych gagów i tematów, nieustannie skłócali ze sobą na przykład Penny i Leonarda, protezując w ten sposób brak dramatyzmu.
Teraz mieliśmy znowu świeże pomysły, bohaterowie przestali okupować te same cztery mieszkania i wyszli na zewnątrz, pojawiali się ciekawi goście (np. Elon Musk), nie zabrakło też przełomów, jak ciąża Bernadette.
Kluczowym okazał się jednak powrót do korzeni. Bo „Teoria…” u swoich podstaw jest serialem o geekach, miłośnikach popkultury i nauki, którzy wokół swych pasji budowali swoje życie. Przez jakiś czas o tym zapomniano, wykonano skręt w stronę serialu obyczajowego, marnej kopii „Przyjaciół”, co omal nie uśmierciło produkcji, bo wiele osób zaczęło się zastanawiać, czy śledzenie tej opowieści w ogóle ma sens.Sezon 9. to dla „Teorii…” czas odnalezienia nowej tożsamości. Ta okazała się równowagą między starym, geekowskim fundamentem a nową warstwą opowieści o Sheldonie i spółce, którą wprowadziło pojawienie się w ich życiach kobiet, zwłaszcza zaś wejście w poważne związki, w tym małżeńskie. Zwłaszcza przedostatni odcinek nowego sezonu pokazał, jak świetnie wspomniana równowaga może grać i jak dobry serial komediowy można robić na jej bazie.
Przed nami seria 10. Czy będzie ostatnią? Prawdopodobne, trudno jednak powiedzieć. Życzenia płacowe obsady mogą skutecznie zahamować kolejne sezony, może to i jednak lepiej, bo tak jak sezon 9. przekonał mnie, że scenarzyści mogą być w stanie wykrzesać jeszcze energię na kolejnych dwadzieścia cztery odcinki, tak jeszcze drugie tyle może okazać się ponad ich siły.
Na chwilę obecną jednak można odłożyć te rozważania na bok i cieszyć się, że „Teoria wielkiego podrywu” znowu śmieszy.
Komentarze
W tym serialu to tylko nieczynna od lat winda jest normalna. Pozostali to idioci z tytulami doktorskimi.
Jak to niektórzy nie potrafią napisać kilku zdań bez obrażania…
Ostatni sezon nie byl powrotem do formy a jedynie kolejnym zjazdem w odmety dwudziestominutowego serialu obyczajowego z coraz dziwniejszymi problemami. O ile problemy geekow byly interesujace to problemy mezow, zon czy partnerow malo mnie interesuja w tym serialu. Goscinne wystepy osob znanych tylko podkreslaja obecna mialkosc TBBT.