Impreza w płomieniach – o „The Get Down” Baza Luhrmanna
Nie udało się Mickowi Jaggerowi i Martinowi Scorsese w „Vinylu”, nie udaje Cameronowi Crowe w „Roadies”, teraz fenomen i energię muzyki popularnej próbuje przenieść na mały ekran Baz Luhrmann. Startujący jutro, portretujący narodziny hip-hopu „The Get Down” Netfliksa, z rekordowym budżetem, ma wszystkie plusy i minusy stylu reżysera „Romea i Julii” i „Moulin Rouge!”.
Pilotowy odcinek ma ponad 90 min, pozostałe po godzinie i nie ma w nich jednej chwili, i jednego kadru, który nie byłby wystylizowany, pełen wizualnego przepychu, glamouru, campu i kiczu. Luhrmann opowiadając o początkach hip-hopu, w nowojorskim Bronksie w 1977 r., łączy motywy ze swoich najgłośniejszych filmów: miłość nastolatków rozgrywa w oprawie musicalowej, bohaterowie nawet na ulicy czy w zakładzie fryzjerskim zachowują się jak na scenie. Wszystko jest imprezą i występem. Ma to swoje uzasadnienie, w końcu hip-hop to muzyka ulicy, raperzy zawsze kochali przepych i przesadę, a jednak co za dużo, to, przynajmniej dla niektórych, niestrawnie.
Głównym bohaterem jest Ezekiel Figuero, charyzmatycznie melancholijny, nastoletni poeta ulicy, sierota wychowywany przez ciotkę i jej partnera (niezły Justice Smith). W 1977 r. ma kilkanaście lat i jego przygoda z muzyką dopiero się zaczyna. Że się uda, wiemy od początku, bo serial otwiera scena koncertu z 1996 r., podczas którego starszy i doświadczony Zeke rapuje zapatrzonemu w niego tłumowi historię o swoich dwóch wielkich miłościach: hip-hopie i Mylene Cruz (Herizen Guardiola) – o anielskim głosie, diabelskim temperamencie i ambicjach zostania diwą soulu czy r’n’b.
Historia Zeke’a, jak to w hip-hopowych opowieściach o początkach, jest odpowiednio zmitologizowana, pełna patosu, podkręcona i wypolerowana jednocześnie. Bronx przypomina postapokaliptyczne krajobrazy z „Mad Maxa”. Młodociani gangsterzy w stylówie na Rambo strzelają do każdego, kto im się nawinie pod lufę i podpalają pustostany. Płomienie i czarny dym są tłem dla podziemnych imprez, podczas których młodzi, zbuntowani i wystylizowani tańczą do pierwszych setów didżejskich. W klubach odbywają się imprezy disco, leje się alkohol, sypie koka, a looku właścicielom mogliby pozazdrościć zespół Boney M. czy Gloria Gaynor.
Po ulicach przechadzają się grupki młodych Afroamerykanów i Latynosów, zachowując się tak, jakby odgrywali sceny z „Grease”, „West Side Story” czy „Gorączki sobotniej nocy”. Ojciec Mylene (Giancarlo Esposito), który sprzeciwia się jej planom muzycznym, jest nawiedzonym pastorem, paranoikiem we wszystkim wietrzącym działanie diabła. Po ulicach suną cadillaki, lokalną gwiazdą jest skaczący po dachach Shaolin Fantastic, diler i breakdancer w czerwonych pumach. Dyskutuje się o Bruce’ie Lee i „Gwiezdnych wojnach”.
Główne watki rozwijają się powoli i majestatycznie, Luhrmann z lubością ogrywa przedmioty – winylowe płyty mają osobne sceny, podobnie kredki, buty, klamry pasków, kaszkiety, przez co serial wygląda czasem jak skrzyżowanie reklamy z teledyskiem. W tym natłoku powoli, ze stosownym namaszczeniem, formuje się hip-hopowy skład Fantastic Four Plus One – z MC, didżejem, breakdancerami i grafficiarzem.
Konsultantami i producentami serii są legendy hip-hopu: Grandmaster Flash (na ekranie pojawia się nawet postać o tym nicku), Nas i DJ Kool Herc, sam serial też buduje legendę – początków gatunku muzycznego, tytuł odnosi do esencji imprezy. Trudno się więc dziwić, że bohaterowie nie są z krwi i kości, tylko z mitów i schematów narracyjnych popkultury. Kto wie, czy Luhrmann nie jest jedynym człowiekiem w biznesie zdolnym tworzyć i odtwarzać mity – bez zahamowań, bez strachu przed przekraczaniem granicy dzielącej camp od kiczu. „The Get Down” na jednych zrobi piorunujące wrażenie, innych, w tym mnie, zirytuje, obojętnych najpewniej nie będzie. I to jest podstawowa różnica w porównaniu z niedawnymi, nieudanymi próbami serialowych opowieści o muzyce.
Premiera sześciu odcinków 12 sierpnia, na kolejne sześć trzeba będzie poczekać.