„Teoria wielkiego podrywu” – to już 10. sezon
Na mały ekran powrócił jeden z najpopularniejszych seriali komediowych w historii. Premiera nowej serii przypomina, że „Teoria…” bardzo się zmieniła i niewiele ma już wspólnego z samą sobą sprzed lat.
Pierwsze dwa odcinki 10. sezonu potwierdzają zmianę kursu, którą obserwujemy już do dłuższego czasu. Na początku był to przede wszystkim serial komediowy, teraz zaś, choć humoru nie brakuje, zdecydowanie stawia się na warstwę obyczajową – zamiast na żartach scenarzyści skupiają się na kolejnych przełomach w życiach naszych bohaterów, czego przykładem pokazany właśnie uroczysty ślub Penny i Leonarda.
Pewnym symbolem przemian w „Teorii wielkiego podrywu” niech będzie fakt, że tak jak niegdyś widzów ekscytować miały gościnne występy osobistości popkultury, od Jamesa Earla Jonesa i Stana Lee po Leonarda Neemoya, tak teraz wielkimi wydarzeniami są przedstawienie nam ojca Leonarda czy całej rodziny Penny. Widzicie różnicę?
Trochę to konfundujące. Bo z jednej strony duch starej „Teorii…” wciąż gdzieś w serialu jest, czego dowodem przede wszystkim sceny, w których występuje wyłącznie męska obsada, jak choćby ta ze skanerem siatkówki z drugiego odcinka nowego sezonu; Leonard, Sheldon i spółka w głębi duszy pozostali geekami. Jednocześnie jednak sam serial skręcił na zupełnie inny tor, i choć od czasu do czasu rzuca fanom pierwszych serii skromne ochłapy, scenarzyści skupiają się na schlebianiu szerokiej widowi, która myli chyba „Teorię…” z „Przyjaciółmi”.
To ewolucja może i nieunikniona, skoro właśnie rusza aż 10. sezon, dlatego pod wieloma względami zrozumiała. Bo skoro zaczynamy od Leonarda podrywającego Penny, Sheldona zmieniającego się pod wpływem nowej sąsiadki, podobnie jak Raj i Howard, to w kolejnych sezonach trzeba pokazać ich dorastanie, a w efekcie wchodzenie w dojrzałe związki.
W czym więc problem? Cóż, w jakości: geekowska „Teoria…” była po prostu o wiele zabawniejsza i świeższa niż „Teoria…” obyczajowa.Na przykładzie dwóch najnowszych odcinków widać, że największym problemem scenarzystów jest fakt, że widzowie doskonale znają bohaterów, przez co naprawdę trudno nas zaskoczyć, a więc i rozbawić. Do tego wyraźnie da się odczuć, że zespół, który wcześniej świetnie bawił siebie i nas, pisząc żarty popkulturalne, teraz męczy się z rodzinką Penny (fatalnie przerysowany brat, nijaka matka) czy scenami ślubów (ten Howarda i Bernie był świetnie napisany, bo geekowski). Jest zabawie, momentami, ale w ogólnym rozrachunku średnio.
Po prawdzie więc trudno oceniać nową „Teorię wielkiego podrywu” bez porównywania do „Teorii…” starszej, a w takim zestawieniu nowa wersja musi okazać się gorsza. To spory pech, bo w efekcie, mimo iż ten serial w 10. sezonie jest wciąż lepszy od większości obecnie emitowanych produkcji komediowych, nieustanie traci w naszych oczach z powodu niedorastania do własnej legendy.
Komentarze
Gdyby chcieli ten serial rozwinąć i ulepszyć to powinni pozbyć się laughtracku, a nie dodawać rodziny bohaterów. Kiedyś był to nasz ulubiony serial, teraz nowe odcinki zalegają i przegrywają z The Goldbergs, This Is Us czy nawet Last Man Standing.