„Zabójcza broń” – Riggs i Murtaugh powracają w serialu
Kolejna odsłona serialowego odgrzewania hitów sprzed lat. Dostaliśmy już nowe „12 małp”, „Raport mniejszości”, „The Exorcist” czy „MacGyvera”, teraz zaś pora na klasykę komedii sensacyjnej. Wersja telewizyjna jest ciekawa, zaskakująco różna od oryginału w tonie i niejednoznaczna w ocenie.
Sercem filmowej „Zabójczej broni”, wszystkich czterech części, była relacja granego przez Mela Gibsona świrniętego Riggsa z opanowanym, posiadającym ułożone życie rodzinne Maurtaugh, w którego wcielał się Danny Glover. Ci dwaj stróże prawa zostali zmuszeni do współpracy, przy czym ostatecznie okazało się, że tworzą świetny zespół, siejąc zniszczenie wśród przestępców, ale i miejskiej infrastruktury.
Przeciwieństwa się przyciągnęły, a widzowie bawili się, oglądając, jak relacja między nimi iskrzy na stykach.
W serialowej „Zabójczej broni” rzecz jasna starano się to odtworzyć. Najtrudniejszym zadaniem było znalezienie kogoś, kto zastąpi Gibsona w roli Riggsa, czyli bohatera z jednej strony wzbudzającego naszą sympatię, z drugiej zaś uzasadnione obawy co do jego zdrowia psychicznego i tego, czy pozostawiony samemu sobie nie postanowi wsadzić głowy do piekarnika i odpalić zapałki.
Częściowo się to udało – Clayne Crawford przekonuje nas, że śmierć ciężarnej żony złamała jego bohatera, a za jego uśmiechem kryje się olbrzymi smutek; ma w sobie też ten urok i chaotyczną, neurotyczną energię co Gibson. Sęk w tym jednak, że jego Riggs się wersją dużo od oryginału mroczniejszą, bardziej pokiereszowaną przez los, co zostaje uwypuklone, bo inaczej niż w filmach temu wątkowi poświęca się naprawdę dużo miejsca.
Przez to właśnie, przez to nieustające powracanie do tragedii tego bohatera, serialowa „Zabójcza broń” jest komedia o nieco gorzkawym zabarwieniu – wiele humoru to śmianie się z szaleństwa człowieka, który stracił wolę życia.Naturalnym jest, że nieco blado wypada przy nim Damon Wayans jako Murtaugh. W sumie zrobiono z niego dodatek do Riggsa – jego bohater może i ma sporo czasu ekranowego, podobnie jego rodzina, w sumie jednak powtarza się tu ciągle wariację tych samych scen i gagów.
Choć jeżeli porównywać – a od porównań nie uciekniemy – to Wayansowi daleko do Glovera, którego paniczne reakcje na szaleństwa Riggsa oraz jego widoczna sympatia do partnera składały się na świetną chemię między bohaterami.Nie w Wayansie upatrywałbym największej wady serialu, ale w scenarzystach. Bo nawet średnio zorientowany widz seriali kryminalnych bez problemu rozpozna utarte do znudzenia wzorce śledztw, a przede wszystkim rozgryzie większość policyjnych zagadek, co zostawi mu wiele czasu, by zastanawiać się, jak tak niekompetentni funkcjonariusze mogą kierować tak ważnymi dochodzeniami.
Generalnie skonsternowanie zachowaniem bohaterów będzie nam towarzyszyć dosyć często, bo tak jak można czuć do nich sympatię, nie sposób określić ich mianem choćby średnio rozgarniętych.Pytanie więc brzmi: czy powrót kinowej legendy na małym ekranie był udany? Odczucia mam ambiwalentne. Z jednej strony scenariusze są boleśnie wręcz schematyczne i przewidywalne, z drugiej jednak ten mroczniejszy Riggs sprawia, że chce się śledzić jego historię, obserwować to, jak radzi/nie radzi sobie ze stratą, jak wszyscy wokół starają się pozbierać go do kupy, kiedy on sam uważa, że to niemożliwe. To czyni nową „Zabójczą broń” wartą uwagi. Trzeba tylko zagryźć zęby i liczyć, że w kolejnych odcinkach scenarzyści się rozkręcą.
W Polsce serial pokazuje Canal+.