Cuda, cuda, czyli po finale „Młodego papieża”

Za nami pierwszy sezon najbardziej zaskakującego serialu mijającego roku. Telewizyjny debiut autora „Wszystkich odlotów Cheyenne’a”, „Wielkiego piękna” i „Młodości” ma w sobie i odloty, i piękno, i młodość, i starość. A także genialne poczucie humoru, odwagę podejmowania, jak to się mówi, tematów ostatecznych. I fantastyczną obsadę.

A zapowiadało się na straszną sztampę. Kolejny włoski reżyser wchodzi z kamerą do Watykanu wraz ze świeżo wybranym papieżem. Do tego – na zasadzie prostego, zbyt prostego kontrastu – nowy papież jest młody i przystojny, z figurą i oczami hollywoodzkiego amanta Jude’a Law. Na plakatach „szokował”, pozując z papierosem.

Także ostatni film Sorrentino, „Młodość”, którego kadry mogłyby w Wikipedii ilustrować hasło „pretensjonalność”, nie dawał podstaw do nadziei na porywający serial. Do tego po pokazach dwóch pierwszych odcinków na festiwalu w Wenecji krytycy błyszczeli grami słownymi typu „House of Cardinals”. W skrócie – buntownik w orancie, buszujący w kaplicy, gry i zabawy hierarchów w wielkim przepychu.Reżyser w pierwszej scenie potwierdził najgorsze przeczucia widzów, ale tylko po to, by w kolejnych je bezlitośnie wyśmiać.

Inaugurująca pontyfikat Piusa XIII homilia, wygłaszana zgodnie z tradycją z okna nad zapełnionym wiernymi placem św. Piotra, to spełniony sen lewicy, nie tylko kościelnej. Młody papież jest tu nie tyle Franciszkiem I 2.0, ile Robertem Biedroniem Watykanu. W centrum Kościoła stawia nie Boga, tylko człowieka i życie tu i teraz, reklamuje nieskrępowany seks we wszystkich możliwych i niemożliwych do wyobrażenia konfiguracjach itd.

Jest przewidywalnie do momentu, gdy w kolejnej scenie oglądamy papieża wygrzebującego się spod olbrzymiego stosu… niemowlaków. Obie sceny okazują się koszmarem sennym, przerażają i brzydzą papieża w równym stopniu. Po takim otwarciu Sorrentino zabiera nas – wciąż w lekkim szoku – w serialową podróż w nieznane.

Na prawdziwą homilię musimy zaczekać aż do końca drugiego odcinka. Przez ten czas reżyser zapoznaje nas z największym atutem swojego dzieła: bohaterami. Od samego papieża, przez watykańskich kardynałów, księży, zakonnice – na czele z siostrą Mary, duchową matką papieża, przez szefową PR stolicy apostolskiej, po każdą niemal najmniejszą rolę – trudno wśród dzisiejszych produkcji telewizyjnych znaleźć ciekawiej napisane charaktery. Kiedy już wydaje nam się, że kogoś znamy, w kolejnej scenie bohater pokazuje (jeszcze) inną twarz.Nie ma tu podziału na dobrych i złych, knujących i potulnych, wierzących i ateistów w sutannach. Sorrentino nie interesuje tworzenie współczesnej wersji „Rodziny Borgiów” czy „House of Cards” w jeszcze bielszym domu. Interesują go ludzie – z krwi i kości, którzy wybrali życie w sutannie i habicie. W serialu często pada pytanie o powołanie, a odpowiedzi są różnorodne, za niektórymi stoi ból, za innymi iluminacja, za kolejnymi przemyślenia w rodzaju zakładu Pascala.

Duchowni nie są pozbawieni śmiesznostek, reżyser, tak jak papież pomarańczami, sprawnie żongluje sacrum i profanum, wysokim i niskim. Księża, a także zakonnice – są ludźmi z ambicjami i potrzebą władzy (watykańskie rytuały sankcjonujące hierarchie są pokazane w mocno karykaturalny, co nie znaczy, że mniej prawdziwy sposób), ale i dylematami. Bo stawką ich działań jest, oprócz zaspokojenia własnego ego, przetrwanie 2000-letniego Kościoła oraz zbawienie duszy.

I choć czasem trudno stwierdzić, dokąd to wszystko zmierza, o czym właściwie jest ta opowieść, forma i klimat serialu, który czerpie na równi z realizmu i surrealizmu (Luis Bunuel), są tak pociągające, że bez trudu wybacza się Sorrentino mankamenty jego telewizyjnego debiutu.Pius XIII jest jedną z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepszą rolą Jude’a Law. Bez sztucznego pobrzydzania i scen w typie zjadania przez dzikie zwierzę udało się hollywoodzkiemu pięknisiowi stworzyć postać skomplikowaną, pociągającą i odpychającą jednocześnie. Najlepszy jest w pierwszych odcinkach, gdy zaskakuje ortodoksyjną wizją Kościoła, która rychło może doprowadzić instytucję do ruiny. Tolerancja oznacza dla niego słabość, otwartość – niegodne przedstawicieli Boga na ziemi przymilanie się do wiernych.

Młody papież powraca do starej doktryny Kościoła, sprzed soboru watykańskiego II – Kościoła wyniosłego, niedostępnego, surowego, piętnującego i straszącego piekłem. Celebrującego niekończące się msze po łacinie, tyłem do wiernych. Wykluczającego gejów z szeregów kleru („Dzisiaj łatwiej jest zostać astronautą niż księdzem” – komentuje sarkastycznie kardynał Voiello. „Na co umarł?” – pyta kolegę kardynał po tym, jak przy śniadaniu inny zakończył życie z twarzą w owsiance. „Na to, co Kościół – na starość”).

Rewolucja jest kontrrewolucją, młodość okazuje się bardziej konserwatywna niż starość – co było widać w ostatnich wyborach w Polsce, a Kościół katolicki wydaje się być na równi pochyłej, na końcu której jest całkowita utrata wiernych, dochodów i władzy. Czy Pius XIII jest pomazańcem boskim czy szatańskim?

Najlepsza jest pierwsza połowa sezonu, która pozostawia widza w niepewności. Tym bardziej że Piusowi XIII nie sposób odmówić nie tylko charyzmy i uroku, ale też i tego, że jakąś siłę nadprzyrodzoną po swojej stronie zdecydowanie posiada. Jego żarliwe modlitwy – wspaniale napisane, podobnie jak przemówienia czy dialogi w całym serialu – zostają wysłuchane.Równie ciekawą postacią jest kardynał Voiello (wspaniały Silvio Orlando), szara eminencja Watykanu, polityk i strateg z ironicznym poczuciem humoru, kibicujący ukochanemu zespołowi w kompletnym stroju piłkarskim i z różańcem, a przy tym człowiek głęboko wierzący. Dorównuje mu siostra Maria w świetnym wykonaniu Diane Keaton – pełna żarliwej wiary fanka koszykówki i namiętna palaczka. A jest też kardynał Gutierrez (Javier Camara), który z zastraszonego alkoholika wyrasta na silnego doradcę papieża.Serial ogląda się dla dobrze napisanych i zagranych bohaterów, dla wizyjnych, nierzadko bawiących się religijnym kiczem scen, z powodu przepychu typowych dla kina Sorrentino, ale tu niosących dystans i poczucie humoru, którego czasem brakowało filmom reżysera. Po ogrodach watykańskich samotnie kica kangur – alter ego papieża, który też wydaje się przez długi czas postacią z innej bajki i równie samotną. Siostry w wykrochmalonych kornetach grają w siatkówkę, papież wiesza na sznurku białe podkolanówki i ćwiczy formę w białym dresie. W takim anturażu toczone są spory doktrynalne – świetna i bardzo na czasie dysputa o stosunku Kościoła do aborcji, lądują helikoptery, odbywają się audiencje, zawiązują spiski oraz mają miejsce cuda.

O czym właściwie jest serial Sorrentino, stale gubiący tropy, meandrujący, a w jednym z ostatnich odcinków nawet zmieniający bohaterów i miejsce akcji? Chyba o dojrzewaniu. Kardynała Belardo do roli papieża Piusa XIII i Lenny’ego, 47-letniego chłopca wciąż na nowo przeżywającego odrzucenie ze strony rodziców do roli dorosłego mężczyzny i ojca katolickiej rodziny. I nawet jeśli nie wszystko się Sorrentino udało – zwłaszcza pod koniec (nieprzekonujące zakończenie, banalna homilia wygłoszona w Wenecji, brak pomysłu na wątek kardynała Dussoliera) – to i tak „Młody papież” pozostaje jednym z najbardziej zaskakujących i najciekawszych wydarzeń serialowego roku.

Reżyser pracuje nad drugim, też 10-odcinkowym sezonem. Jedno jest pewne: po zaskoczeniach zgotowanych przez pierwszy mało kto pokusi się o przewidywania, w jakim kierunku serial się rozwinie.