26 lat później – „Miasteczko Twin Peaks” wróciło

„Drodzy przyjaciele z Twittera, Wasza ulubiona guma do żucia powróci w wielkim stylu. #cholerniedobrakawa” – od tego zaskakującego tweeta, opublikowanego jednocześnie przez Davida Lyncha i Marka Frosta 3 października 2015 r., trwało nerwowe oczekiwanie. Jeszcze bardziej nerwowe, gdy zeszłoroczny powrót „Z Archiwum X” dowiódł, że z niewchodzeniem do tej samej wody to nie tylko takie gadanie.

Do tego: Lynch w ostatnich latach nie błyszczał formą, a zapowiadająca powrót serialu książka Frosta „Sekrety Twin Peaks” rozczarowała. Wydłużała się lista aktorów, którzy do swoich ról z oryginalnej produkcji nie powrócą, bo już ich z nami nie ma, a jednocześnie obsada pęczniała i ostatecznie liczy 217 nazwisk – nie brak wśród nich gwiazd Hollywoodu i muzyków, jak Trent Reznor czy Eddie Vedder.

Cztery – z 18, jakie liczy produkcja – niemal godzinne odcinki nowego „Miasteczka Twin Peaks”, które można obejrzeć w HBOGO, częściowo potwierdzają słuszność obaw. Ale też dowodzą, że Lynch potrafi wciąż bawić się kinem, tworzyć totalnie odlotowe obrazy i niepowtarzalną atmosferę. Jej niepowtarzalność jest jednak innego gatunku: cięższa, pozbawiona dawnego poczucia humoru, gorzka, trudna.

„Złamaliśmy szablon telewizji. Jesteśmy o krok od złamania go ponownie” – zapowiadała buńczucznie przed premierą nowej serii Madchen Amick, ponownie wcielająca się w rolę Shelly Johnson, kelnerki z baru RR.

https://www.youtube.com/watch?v=vsdRG0mJj-w

Cóż, to niełatwe w czasie, gdy wielki fan twórczości Lyncha, wychowany niemal w Twin Peaks Damon Lindelof w genialnych drugim i trzecim sezonie „Pozostawionych”, funduje swoim bohaterom wędrówki po podświadomości/zaświatach (mających formę niepokojącego hotelu). Każe im znikać, pisać nowe Biblie, uśmierca ich i wskrzesza. Albo urządza orgię na promie do Australii, zakończoną pożarciem Boga przez lwa…

Albo znowu mający swoich fanów „Legion”, serial, w którym Noah Hawley potraktował komiksowego bohatera i jego świat lynchowską logiką i estetyką, ale z możliwościami technicznymi i skalą już rodem z XXI w.

Przed premierą Frost tłumaczył, że wracają z Lynchem do Twin Peaks nie tylko dlatego, że w ostatnim odcinku drugiego sezonu obiecała to agentowi Cooperowi w Czerwonym Pokoju Laura Palmer. Także po to, by zakończyć serial w sposób dający satysfakcję wszystkim tym, których nie usatysfakcjonował finał z 1991 r. Lynch w skąpych wypowiedziach zapowiadał powrót do „kochanego świata i ludzi, moich starych przyjaciół”.

Najwięcej powiedział szef finansującej serial stacji Showtime, David Nevins, gdy tłumaczył, że „Miasteczko Twin Peaks” to „kosmologia”, a nowa seria jest głębszą eksploracją tego tematu: „Czym jest Czerwony Pokój? Gdzie jest Agent Cooper? Czy może wrócić?”.

I faktycznie, w miszmaszu wątków powracających i nowych, jakim są cztery początkowe odcinki nowej serii, na plan pierwszy przebijają się próby wyciagnięcia agenta Coopera z labiryntu Czerwonych Pokojów, w których spędził ostatnie ćwierćwiecze. Podczas gdy jego demoniczny sobowtór rozkręcał zbrodnicze imperium w… Dakocie Południowej.Pierwsza scena nowej serii to przypomnienie finału starej. Laura mówi agentowi Cooperowi pamiętne: „Do zobaczenia za 25 lat, tymczasem”. W drugim odcinku my, którzy tamtą scenę widzieliśmy po raz pierwszy mniej więcej „na bieżąco”, w początkach lat 90. XX wieku – dostajemy lustro, w którym możemy się przejrzeć. Znów jesteśmy w Czerwonym Pokoju, w którym Laura mówi Cooperowi, rozciągając zgłoski: do zobaczenia, tylko że oboje są o 25 lat starsi. Tak jak my.

Wraca też Olbrzym i znów mówi zagadkami, wraca jednoręki Mike. Pieńkowa Dama wzruszająco grana przez Catherine Coulson z rurką z tlenem przekazuje białemu jak gołąb Hawkowi słowa Pieńka: ma wznowić śledztwo w sprawie zaginięcia agenta Coopera. Pomóc, w swoim stylu, starają się Lucy i Andy, wciąż pracujący na komisariacie w Twin Peaks.Tym razem jednak akcja nie ogranicza się do miasteczka przy kanadyjskiej granicy. Scenariusz nie tyle meandruje, jak w pierwszych sezonach, ile skacze z miejsca na miejsce, z wątku na wątek, z estetyki w estetykę. Do znanych ekscentryków dołączają kolejni, nierzadko sprawiający wrażenie dopisanych na siłę.

Morderstwa stają się bardzo dosłowne. Dialogi, kiedyś lekkie i absurdalne, brzmią sztucznie. Aktorstwo – w pierwszych sezonach też momentami drewniane, ale nierażące, bo przecież serial był (między innymi) pastiszem oper mydlanych, dram młodzieżowych i horrorów klasy B – tu momentami jest trudne do zniesienia.Wszystkiego jest więcej niż w oryginale: miejsc (Twin Peaks i okolice, Buckhorn w Dakocie Południowej, Manhattan, Las Vegas), wątków, a nawet sobowtórów agenta Coopera. Zaś ton całości jest ciemniejszy.

O ile w oryginalnych sezonach wątki metafizyczne i spiskowe były równoważone przez równie ciekawie prowadzone wątki realistyczne, o tyle w nowych odcinkach realizm jest prowadzony nużąco. Razi też przedstawianie bohaterów, jak skrót dziejów Denise Bryson (wciąż w brawurowym wykonaniu Davida Duchovny’ego) wygłaszany przez Gordona (wciąż Lynch).

Znacznie ciekawiej za to wypadają sceny „metafizyczne”. Peregrynacje agenta Coopera po kolejnych wersjach Czerwonego Pokoju przypominają zwiedzanie wystawy sztuki współczesnej, cyklu instalacji. Biennale w Wenecji by się nie powstydziło.

Agent Cooper spadający w przestworzach i lądujący w dziwnym statku kosmicznym wywołuje z kolei skojarzenia z początkami kina i jego efektami specjalnymi. Tutaj błyszczy dawna nieokiełznana wyobraźnia Lyncha. Powraca też uczucie niepokoju, które reżyser potrafi wywoływać jak nikt inny.

To daje nadzieję, że w następnych odcinkach będzie tylko lepiej. Że zamiast kolejnych pobocznych wątków, mało zajmujących historii nudnych bohaterów będących cieniami tych z pierwszych sezonów, dostaniemy lynchowskie COŚ.Tyle że bez dawnej lekkości i poczucia humoru. Ale może jakie czasy, takie „Miasteczko Twin Peaks”?