W 7. sezonie „Gra o tron” przypomina, że jest serialem fantasy
W ledwie siedmiu odcinkach najnowszego sezonu serialu HBO zmieściło się więcej przełomowych wydarzeń, niż w dwóch poprzednich seriach. Nikt na nudę narzekać nie mógł, a „Gra o tron” potwierdziła, dlaczego jest najpopularniejszym serialem na świecie.
Narzekania będą jednak słyszalne, i to wyraźnie, gdy wszyscy ci, których przez ostatnie odcinki HBO karmiło smokami, zombie, ulubionymi postaciami, emocjonującymi scenami, efektownymi starciami, większą liczbą smoków i wreszcie rozwiewanymi tajemnicami, uświadomią sobie, że do następnego sezonu co najmniej rok, a zapewne i więcej (pierwsze doniesienia mówią o roku 2019).
Bo im bliżej finału wielkiej opowieści zwanej „Pieśnią Lodu i Ognia”, tym więcej się dowiadujemy, tym większy jest jednak nasz apetyt, a myśl o długiej przerwie, zważywszy na to, jak zakończył się ten sezon i jak blisko jesteśmy ostatecznych odpowiedzi, jest niemalże nie do zniesienia.
Pocieszenia w tym wszystkim tyle, że 7. seria „Gry…”, po raczej powolnym początku, rozpędziła się do niespotykanego wcześniej tempa, pokazując i potwierdzając wiele rzeczy, na które fani czekali od lat (słynna teoria R+L=J). W tym sezonie byliśmy świadkami mnóstwa z dawna wyczekiwanych spotkań, wreszcie mogliśmy naoglądać się smoków do syta, bo HBO najwyraźniej zdjęło z twórców ograniczenia budżetowe, przede wszystkim jednak wątki rozwijane od lat w końcu albo zmierzyły do swojego finału albo przynajmniej dotarły do punktu przełomowego.
Tak, „Gra o tron” jest gotowa, by w sezonie 8. pożegnać się z nami w wielkim stylu.Najbardziej interesującym w przypadku właśnie zakończonej serii jest jednak to, że produkcja HBO bardzo dobitnie w ostatnich odcinkach przypomniała widzom, iż jest w pierwszej, drugiej i trzeciej kolejności opowieścią fantasy.
Bo owszem, polityka, korupcja władzy czy drzemiące w ludziach zło od początku były tematami tej historii, podobnie jednak magia, zombie i smoki, a teraz to te ostatnie wychodzą na pierwszy plan i okazują się kluczowe dla fabuły – niesamowitą przemianę przeszedł Bran, obecnie będący niemalże bogiem, którego otacza taka aura niezwykłości, a jego każde słowo jest tak ważne, że gdy tylko otwiera usta, widz zamiera w oczekiwaniu na kolejne rewelacje.Trudno o „Grze o tron” pisać bez emocji, bo też na tym etapie „Gra o tron” to emocje właśnie – niemalże każdą postać albo kochamy, albo nienawidzimy, losy Westeros wielu obchodzą zaś bardziej niż to, co dzieje się w jakimś rzeczywistym kraju na innym kontynencie. To siła opowieści George’a R.R. Martina.
Siłą tej opowieści są wspaniałe, skomplikowane postacie, żywe – w tym rozumieniu, że ewoluują na naszych oczach, odkrywają kolejne warstwy; któż diametralnie nie zmienił zdania co do Jaimiego? Kto z początku szczerze nie życzył Ogarowi śmierci w męczarniach, teraz zaś niemalże kocha tego pyskatego zrzędy? Kto co najmniej nie lubi Tormunda (nie wyobrażam sobie, by nie lubić Tormunda)?Kogo wreszcie nie zachwyciły te wszystkie niezwykłe rzeczy, które zobaczyliśmy w odcinkach szóstym i siódmym? (Milczeniem pomińmy bzdurności z czasami podróży, na które twórcy przymknęli oko, w imię płynności akcji).
„Gra o tron” to serial narkotyk, wszyscy zaś, którzy oglądali sezon 7., są już w momencie bez odwrotu. I w takim momencie jestem też ja. Czy dostrzegam wady tego serialu? Jasne, widzi je chyba każdy, kto zestawi na przykład zmanierowaną od jakiegoś czasu Lenę Headey w roli Cersei ze świetnym, pełnym emocji Nikolajem Coster-Waldau w roli jej brata, Jaimiego. Każdy, kto przypomni sobie, jak wspaniałe były dialogi w pierwszych sezonach, i że obecnie aktorzy nie mają zbyt wielu okazji, by błyszczeć.
Ja jednak jestem zbyt pochłonięty smokami, tajemnicami i Nocnym Królem, by się tym przejmować.
Komentarze
Howgh, słusznie autor prawi 🙂
Największym problemem Gry o tron są scenarzyści. Odkąd zabrakło oryginalnego materiału książkowego, charakter postaci występujących w serialu zmienia się losowo, z odcinka na odcinek. Niektórzy nagle robią rzeczy kompletnie niedorzeczne, jak np. zbiorowy amok niewysłowionej głupoty, który zaowocował wyprawą za mur po zombiaka, w celu – uwaga! – nakłonienia Cersei do chwilowego odstąpienia od walki o żelazny tron (najważniejszy cel jej życia), aby – uwaga! – zjednoczyć się ze śmiertelnymi wrogami przeciwko tajemniczemu złu, które w ogóle jej nie zagraża, za to jej wrogom, jak najbardziej. Walę głową w monitor, gdy to piszę! 🙂
Inny przykład to niezajęcie stolicy przez Daenerys i niezabicie Cersei, co przecież w tydzień zakończyło by wojnę o żelazny tron.
Tyrion, Varys czy Littelfinger nagle stali się wioskowymi głupkami, za to dla równowagi, panowie scenarzyści nad częścią postaci roztoczyli aurę nieśmiertelności godną Avengersów i te osoby mogą teraz do woli rzucać się na przeważające siły wroga. Inne zaś osoby i obiekty scenarzyści dowolnie teleportują w różne miejsca, nie licząc się w ogóle z odległościami i czasem potrzebnym do ich przebycia.
Siłą Gry o tron był realizm. Owszem, były tam smoki i bzdety dodające opowieści niezwykłości – lecz dominował realizm. Wojny wygrywało się siłą gospodarki i armii. Kto dostał nożem w bebechy, ten umierał. Postaci miały charaktery, które wynikały z ich doświadczeń, z historii ich życia, miały też swoje cele i swój rozum. W obecnym sezonie zostało to kompletnie pogrzebane i serial zmienił się w dość tandetną bajeczkę fantasy.