Lepiej – po finale „Watahy 2”
Z drugiego sezonu „Watahy” na pewno zostanie w pamięci porażający obraz ataku polskich nacjonalistów na ośrodek dla uchodźców. Do tego zasypane śniegiem Bieszczady i wycieczki na ukraińską stronę. A także wysiłki scenarzystów, by nie popełnić błędów z pierwszej części i w finale jednak rozwiązać zagadkę.
Wątek przemytu ludzi przez ukraińsko-polską granicę, która jest też granicą Unii Europejskiej, był, zgodnie z zapowiedziami, ważnym elementem sezonu. Akcent położono jednak nie na przemycanych, choć to od ich nadwęglonych ciał, upchniętych w nieużywanym piecu w górach, zaczyna się akcja drugiego sezonu, tylko na tych, którzy na przemycie oparli swój biznes. To oni też, by chronić swoje interesy, sterują nastrojami antyimigranckimi w serialowych Bieszczadach.W ich machinacjach nie jest łatwo się połapać, bo intryga jest piętrowa – musi połączyć kilka tematów sezonu, międzynarodowa i skryta pod parasolem rozpostartym przez kilka różnych polskich służb. Niemal każdy z uczestników procederu próbuje przy okazji załatwić własne rachunki albo biznesy, od stojącego najniżej w hierarchii Cinka (Jacek Beler) przez Grzywę (Bartłomiej Topa) po różne mafie i wspomniane służby. Trudno się w tym rozeznać, a może lepiej – dla przyjemności oglądania serialu – nie próbować.Prokurator Iga Dobosz (Aleksandra Popławska), która w tym sezonie wyrasta na główną bohaterkę, też niemal do końca nie jest w stanie poskładać porozrzucanych przez scenarzystów puzzli. Tym bardziej że zajmuje się głównie gaszeniem wywołanych przez siebie pożarów. Zżerające ją poczucie winy – nawaliła cztery lata temu i bardzo nie chce powtórki – pcha ją w szereg bezsensownych akcji, a na pewno pochopnych. W końcu główny złoczyńca wręcz musi jej (i nam) pokazać pamiątkowe zdjęcie, które sobie zrobili „źli” na miejscu zbrodni, żebyśmy się wszyscy zorientowali, kto, co i dlaczego.
Co ciekawe, scenarzyści dali nam okazję zerknięcia w życie prywatne Igi Dobosz i wątek opieki nad chorą na Alzheimera matką jest naprawdę poruszający. Do tego oryginalny i społecznie ważny – to na kobiety spada obowiązek opieki nad chorującymi członkami rodziny, co ma wpływ na ich pracę, ale też jest przedmiotem oceny środowiska, powoduje i wzmaga wyrzuty sumienia. Świetna obserwacja!Wątek Grzywy Grzywaczewskiego, też dość – powiedzmy – migotliwy, znajduje swoje zwieńczenie we wzruszającej scenie odkupienia. Wcześniej, też trochę łopatą do głowy, dostajemy wyjaśnienie jego złych uczynków – mafioso, dla którego pracuje, przypominając mu, że ma go w garści, rzuca mu w twarz ulubiony rekwizyt twórców „Watahy”: zdjęcie. Na którym widzimy jego żonę i synka.Rebrow (Leszek Lichota) zaś wreszcie może przestać się ukrywać albo – precyzyjniej – udawać, że się ukrywa. Co zadziwiające, cztery lata w chatobunkrze w górach zmieniło go fizycznie (jest teraz modnie drwaloseksualny), ale psychicznie pozostał tym samym praworządnym, gotowym nieść pomoc potrzebującym strażnikiem pogranicza, jakim był, zanim wataha wyleciała w powietrze w pierwszym odcinku pierwszego sezonu. Ryzykuje wolność i życie, by pomóc nieznajomym – przemyconym z Ukrainy Alsu (Anna Donchenko) i jej synkowi. Za co ta w najbardziej kuriozalnej i niepotrzebnej scenie sezonu dziękuje mu „w naturze”. Nie ma w tym za grosz chemii, jest za to obrzydliwy posmak „odpłacania” przez kobietę mężczyźnie za pomoc, a kontekst stosunków polsko-ukraińskich winduje ten niesmak na kolejny poziom.Wcześniej Alsu wygłosi swoistą przemowę, w której przypomni, że jest takim samym człowiekiem jak my. U siebie, gdy jeszcze życie było normalne, była architektką. Wojna i wielka polityka zmieniły jej życie w koszmar, wepchnęły w łapy przemytników i skazały na łaskę i niełaskę polskiego systemu traktowania migrantów i uchodźców.Trochę narzekam, trochę ironizuję, bo „Wataha” w drugim sezonie, mimo że lepsza niż w pierwszym, potrafi zirytować łopatologicznymi rozwiązaniami czy brakiem logiki. A od HBO także w Polsce oczekiwałoby się najlepszej jakości. Niemniej serial ogląda się nieźle, nie tylko dzięki plenerom, choć zaśnieżone Bieszczady to oczywisty atut i świetnie, że twórcy potrafili go dobrze wykorzystać.
Dobrze działa drugi plan – od swojego chłopa Łuczaka (może najfajniejsza, najżywsza i najbarwniejsza postać sezonu, w świetnym wykonaniu Jacka Lenartowicza) przez tartak Kality (Mariusz Saniternik) i Cinka, i ukraińskie kółko Grzywy. Polska rzeczywistość dobrze się rymuje na ekranie z uniwersalnymi problemami i tematami – a taki przecież był cel serialu, który miał premierę równocześnie w 19 europejskich krajach.
Komentarze
„Za co ta w najbardziej kuriozalnej i niepotrzebnej scenie sezonu dziękuje mu ‚w naturze’ „.
Dziękuję, że zwróciła Pani na to uwagę. Mnie takie sceny od dawna irytują, a pojawiają się w bardzo wielu filmach, nie tylko polskich. To jest rozwiązanie fabularne na poziomie pornola: przychodzi hydraulik albo inny fachowiec, pomaga kobiecie, a ona odpłaca mu w jedyny możliwy sposób. Zastanawiam się, kto pisze te scenariusze, napaleni gimnazjaliści?
” Nie ma w tym za grosz chemii, jest za to obrzydliwy posmak „odpłacania” przez kobietę mężczyźnie za pomoc…”
Całkowicie się nie zgadzam. Chemia była, tylko chyba komuś myli się ona z romantyzmem. Mamy mężczyznę od 4 lat bez kobiety. Mamy kobietę, która męża nie wiedziała od wielu miesięcy i do ostatniego odcinka nie wie czy on żyje. Mamy stres obojga wywołamy ciągłym zagrożeniem i wiele, wiele innych czynników. To nie było „odpłacenie”, to właśnie była ta prosta cielesna, chemia. Chemia, która czy nam się to podoba czy nie, jest doskonałym sposobem rozładowania stresu. O „opłacie” można by mówić gdyby seks miał miejsce przed, a nie po przedostaniu się do Polski.
Inna sprawa, że w tym momencie oboje wiedzieli, że mąż kobiety żyje i że niedługo się z nim zobaczy, więc ich postępowanie było naganne.
Ogólnie dziur w scenariuszu jest kilka (to wspaniałe radio, które niemalże momentalnie przeprowadza relację z ataku na ośrodek uchodźców), ale wciąż oglądałem go z przyjemnością. Dobre jest to, ze scenarzyści nie chcieli go sztucznie wydłużać, tylko zamknęli się w 6 odcinkach.
Tej sceny nie ma sensu bronić. Wbrew temu, czego „nauczyły” nas filmy akcji, kobieta która właśnie przeżyła traumę życia, nie marzy o spółkowaniu z obcym facetem, który ją uratował. We filmach na ogół siedzą potem razem na jakimś zadupiu/bezpiecznej kryjówce – gdzie ona jest na jego łasce i niełasce. Dlatego stroną inicjującą zbliżenie czyni się na ogół kobietę – żeby nikt broń boże nie pomyślał, że pozytywny bohater ją wykorzystuje – a wciąż można było zastosować ulubiony schemat: on jej pomaga, więc ona mu daje.