„Discovery” – dobry serial, słabszy „Star Trek”
Po dziewięciu odcinkach nowej odsłony serii „Star Trek” cieszą się ci, którzy po prostu szukali ciekawego, pełnego akcji i dobrego wizualnie serialu SF. Gorzej z fanami wcześniejszych iteracji kosmicznej sagi – tu oburzenie miesza się z rozczarowaniem.
Oczywiście taka sytuacja to żadne zaskoczenie. Bo twórcy od początku wiedzieli, że „Discovery” będzie musiało balansować między zadowalaniem szerokiej publiczności a oczekiwaniami mniejszej, ale znacznie aktywniejszej grupy fanów Kirka, Spocka i Picarda. Pytanie brzmiało: czy fabuła wiernie kontynuująca ducha „The Original Series” lub „Następnego pokolenia” przemówiłaby dziś do tych, którzy przed laty nie złapali trekowego bakcyla?
Oceniając „Discovery” w oderwaniu do bagażu wcześniejszych serii, otrzymujemy bardzo dobrą technicznie (co nie jest czymś danym przy telewizyjnych budżetach) produkcję SF, mieszającą powagę jednych odcinków (pierwsze starcia z Klingonami) z absurdem innych (atak Mudda na Discovery). Jakoś się to jednak nie gryzie, ale uzupełnia, zaskakuje, może dlatego, że serial stoi gdzieś w rozkroku między podejściem jeden odcinek – jedna zamknięta fabuła a długą opowieścią na cały sezon – stąd zarówno mniejsze historie, rozpisane na dwa-trzy odcinki, fabuły jednoodcinkowe, jak i sporo wątków rozłożonych na wiele epizodów. Choć generalnie powaga wychodzi scenarzystom i obsadzie lepiej niż humor.Ogólny poziom jest różny. Bywa naprawdę ciekawie, jak w pierwszych dwóch odcinkach, składających się na przedłużony pilot, zarówno efektowny, jak i pełen emocji. Albo przy wspomnianym ataku Harcourta Mudda, który by przejąć kontrolę na statku, zaczyna bawić się… czasem.
Ale bywa i słabo, czego przykładem fabuła o ratowaniu Sareka, czy generalnie słaby odcinek z ekspedycją na planetę zamieszkaną przez eteryczne, pokojowe istoty, które mieszają Saru w głowie. Trzeba też przyznać, że Klingoni, choć początkowo interesujący, z czasem nużą, głównie dlatego, że mimo poświęconego im czasu zbyt płytko wchodzimy w ich relacje, za mało ich znamy, przez co kolejne zdrady i sojusze nas mało obchodzą – ot, znów się kłócą i zabijają, nihil novi sub sole.Wydaje się też, że wbrew zamierzeniom twórców serialu to nie Michael Burnham (Sonequa Martin Green) najbardziej skupia uwagę widzów, z jej dylematami między ludzką naturą a wolkańskim wychowaniem, z walką z poczuciem winy za wydarzenia z początku sezonu. Palma pierwszeństwa jeżeli chodzi o miano najlepiej rozpisanego i zagranego bohatera musi przypaść kapitanowi Lorce (Jason Isaacs) – Gabriel to człowiek, który doświadczył okropieństw wojny, przez co jest zdeterminowany, by jak najszybciej i jak najskuteczniej zakończyć konflikt z Klingonami, często bez względu na koszty, często zachowując się, jakby nie miał sumienia czy nie był zdolny do współczucia.
Ma więc w sobie mrok, widzimy sugestie, że byłby wręcz w stanie posunąć się bardzo daleko, by dopiąć celu, co chwieje naszym do niego zaufaniem. Ale też nieustannie zastanawiamy się: czy mimo to nie jest idealnym kapitanem na czas wojny?
To Lorca stanowi o sile „Discovery”.
Chyba jednak niezbyt pasuje do „Star Treka”, bo stanowi kolejny element zabijający charakterystyczne dla serii lekkość i optymizm. Owszem, trzeba przyznać, że to, co możemy nazwać „duchem” tej franczyzy, w „Discovery” jest obecne, choćby właśnie w odcinkach z Muddem czy z ekspedycją na planetę zamieszkaną przez niezwykłych Obcych, przypominających fabularnie klasyczne odcinki z Kirkiem i Spockiem przewodzącym grupom zwiadowczym. Jednocześnie jednak scenarzyści co jakiś czas (według mnie bardzo świadomie) sami podsycają ogień po układanym im pod stopami przez fanów stosem, robiąc takie numery jak pierwsze „fuck” w historii „Treka” czy pokazanie gołych piersi Klingonki.Wszystko to składa się na dosyć skomplikowane odczucia względem pierwszych odcinków „Star Trek: Discovery”. Bo ten serial ma wady (zwłaszcza rozpatrywany jako „Star Trek”), ale ma też zalety, całkiem sporo zalet, a przede wszystkim, wraz choćby z „The Expanse” czy ostatnio „The Orville”, wypełnia niszę, która w ostatnich latach w telewizji była raczej pusta – kosmicznych produkcji SF, ekscytujących poprzez pokazywanie nam nowych światów i istot, gdzie każdy odcinek to odkrywanie czegoś niezwykłego. Chyba dlatego „Discovery” koniec końców trochę uzależnia i nawet po słabszych odcinkach wyczekuje się kolejnego.
W Polsce „Star Trek: Discovery” do obejrzenia na Netfliksie. Po 9. odcinku serial ma przerwę – powróci na początku 2018 roku.
Komentarze
Picarda, szanowny Panie, Picarda. 🙂
STD ( skrót bardzo adekwatny ) to wypolerowany na wysoki połysk kawał badziewia. Historia i postacie stoją w drugim szeregu za lansowaniem nużącej polityki tożsamości. Główna bohaterka jest kompletnie pozbawiona charakteru, antypatyczna i płaska jak kartonowy transparent, ale za to ma męskie imię i to ma czynić ją ciekawą.
Trąbienie na lewo i prawo, że postać Michelle Yeoh miała być pierwszą kobietą na stanowisku kapitana w treku ( co nie jest prawdą ) też nie pomaga szczególnie.
Na potrzeby postaci Burnham kompletnie zmieniono też charakter wulkan. Z pokojowych naukowców nagle stali się manipulującymi zwolennikami rozpoczęcia wojny z klingonami… nie wiadomo po co.
Mroczny i ciężki klimat serii tylko dodaje ciężaru i goryczy. Jest dołujący, brakuje humoru, nauka właściwie zostaje zastąpiona przez magię… jedynym jasnym punktem tej katastrofy jest Jason Isaacs.
Fani treka chętniej oglądają Orville’a – to ciekawszy serial z lepszymi postaciami, znacznie przyjemniejszą oprawą i ciekawymi scenariuszami. Mam nadzieję, że będzie emitowany długo po zamknięciu serii STD.