„Czarne lustro” interaktywnie
Poprzedni, 6-odcinkowy sezon „Czarnego lustra” pojawił się w Netflixie rok temu o tej porze. Teraz zamiast kolejnego dostaliśmy tylko jeden odcinek, a raczej pełnowymiarowy film. Za to interaktywny. Wybierając między dwiema propozycjami, sekwencja po sekwencji kompletujemy własny „Black Mirror: Bandersnatch”.
Rzecz jest o grze i o grach. Grze konkretnej – tytułowej, nad którą pracuje w Londynie w 1984 r. Stefan Butler (Fionn Whitehead), 21-letni neurotyk przygniatany jednocześnie przez dwa sprzeczne uczucia: wyrzuty sumienia i poczucie, że nie do końca kieruje własnymi działaniami… I grach metaforycznych, uprawianych przez Charliego Brookera i Annabel Jones z własnym dorobkiem (odniesienia do konkretnych odcinków „Czarnego lustra”), z popkulturą, światem gier wideo zwłaszcza, z widzem oraz z… Netflixem. A w tle, jak to w „Czarnym lustrze”, są rozważania nad człowieczeństwem, tu szczególnie nad wolną wolą, wyborami, których dokonujemy, i życiem, w którym czasem (?) towarzyszy nam uczucie utraty kontroli i bezwolności.
Rzecz jest świeża, z dzisiaj, recenzje jeszcze nie są zbyt liczne, ale te, które się pojawiły – np. w „Guardianie” – są pełne zachwytu. Tymczasem ja się nudziłam. Częściowo wina leży pewnie po mojej stronie. Nie jestem fanką gier wideo, więc omija mnie cała warstwa meta, a także uczucie nostalgii, wspomnienie godzin spędzonych z grami na Commodore, Atari, z Pac-Manem itd.
No i nie podnieca mnie mechanika, czyli wzięta z gier konieczność podejmowania decyzji, od błahych – wyboru między dwoma rodzajami płatków, które główny bohater zje na śniadanie, czy jakiej muzyki będzie słuchał – po te dotyczące życia i śmierci kolejnych postaci.
„Guardian” chwali odcinek (czy film?) za „bezszwowość” – że momenty, w których wybieramy, co będzie dalej, nie zakłócają akcji, opowieść nie zgrzyta, nie ma przestojów itd. Może i nie ma, ale też dlatego, że samej opowieści jest tyle, co kot napłakał. Ot, człapiemy z jednego punktu wyboru do kolejnego. I jakoś trudno mi uwierzyć, żeby wybory innych widzów prowadziły do powstania bardziej porywającej historii niż ta, która utkała się z moich. Ale oczywiście mogę się mylić, ponoć każdy dostaje taki odcinek, na jaki sobie zasłużył, to lustro może odbija nasze oblicze bardziej niż poprzednie 19 stworzonych przez Brookera i Jones najpierw dla Channel 4, a potem dla Netflixa.
Konieczność decydowania miała w zamyśle twórców (i Netflixa) skutkować większym zaangażowaniem widza, zblazowanego od nadmiaru seriali walczących o jego czas i uwagę. Ale nie na wszystkich taka strategia działa. Mnie angażuje ciekawa opowieść, wciągająca historia i skomplikowani bohaterowie, a nie iluzoryczny wybór, bo przecież wybieramy z kilku przygotowanych wcześniej przez twórców opcji. Zaś Stefan, jego dylematy, popadanie w szaleństwo, teorie spiskowe sączone przez książkę, którą próbuje przetłumaczyć na język gier i guru pionierskiej epoki gier Colina Ritmana (Will Pouler), są strasznie, nomen omen, zgrane.
Wszystko to zresztą – i nuda, i pragnienie bardziej porywającej opowieści, i iluzoryczność wyboru – zostaje przez Brookera i spółkę stematyzowane, nazwane i obśmiane. To jednak też nie winduje tej historii na wyższy poziom. Czekam na cały nowy, piąty sezon z nadzieją, że kolejne odcinki będą nowatorskie nie tylko pod względem technologicznym, ale też dramaturgicznym.
Komentarze
Gdzieś na przełomie lat 70. i 80. XX wieku (nie pamiętam już dokładnie kiedy to było), był czeski, a właściwie czechosłowacki, serial, w którym widzowie wybierali zakończenie kolejnego odcinka. Było to w czasach przed Internetem, audio-tele i innymi esemesami. Odbywało się to tak, że widzowie głosowali… gasząc i zapalając światła w odpowiednim momencie. Można więc powiedzieć, że to był pierwszy serial interaktywny w czasie rzeczywistym. Nihil novi sub sole…
„każdy dostaje taki odcinek, na jaki sobie zasłużył” – to chyba kwintesencja tej recenzji
mój odcinek uważam bowiem za intrygujący, wciągający i zaskakujący, a sprawdzanie różnych wyborów daje dodatkową frajdę przy kolejnym oglądaniu (notabene dziwię się, że recenzentka nie sprawdziła innych możliwości poprzestając na swojej „nudnej” wersji)