„Władcy wszechświata: Objawienie” – powrót kultowej kreskówki
Znów kultowa rzecz z lat 80. Znów pokolenie, które się na niej wychowało, dorosło i chętnie wraca do wspomnień. Znów ktoś się podpina pod tę nostalgię. W przypadku „Władców wszechświata” powrót znanej franczyzy to jednak pod wieloma względami powiew świeżości.
Zaczęło się w 1983 r., kiedy stacja USA Network wyemitowała pierwsze odcinki serialu „He-Man i władcy wszechświata”. Powstał we współpracy z Mettel (ci m.in. od Barbie), firmą, która miała w tym przedsięwzięciu jeden cel – sprzedać jak najwięcej zabawek He-Mana, jego towarzyszów i wrogów. Fabuły były proste i efekciarskie, ale zyskały sympatię widowni. Kluczem była z jednej strony galeria różnorodnych, oryginalnych postaci, jak He-Man, czyli potężny wojownik z alter ego tchórzliwego księcia Adama (oczywiste skojarzenia z Supermanem), popisujący się Zbrojny Rycerz, gapowaty troll-mag Orko, waleczna Teela, a przede wszystkim upiorny i zabawny antagonista Szkieletor. Ten ostatni walczył z tym pierwszym o Eternię, krainę z jednej strony magiczną, z drugiej pełną zaawansowanej technologii. Wszystko składa się na unikatową i efektowną mieszankę, serial, który pokochało całe pokolenie. (W 1987 r. doczekał się nawet filmu aktorskiego „Władcy wszechświata” z Dolphem Lundgrenem w roli głównej, dziś wspominanego w kontekście swojej cudnej kiczowatości).
Serial wiele tych elementów wywraca do góry nogami. Spotykamy tych samych bohaterów, przenosimy się na tę samą Eternię, produkcja, którą kierował Kevin Smith, oferuje już jednak odmienny rodzaj historii. „Objawienie” odrzuca prostotę i epizodyczność, stawia na dłuższą opowieść, skupioną na psychologii postaci. Wciąż dzieje się sporo, bijatyk nie brak (w tle mamy rewolucję szykowaną przez fanatyków technologii, nienawidzących magii), ale podróż bohaterów służy głównie odkrywaniu siebie.
Centralną bohaterką jest Teela, dotychczasowa towarzyszka He-Mena, odsuniętego w cień w wyniku wydarzeń z pierwszego odcinka (co zrodziło wiele kontrowersji wśród fanów, narzekających na zepchnięcie herosa do tła). Wiele uwagi poświęca się również choćby Evil-Lyn, partnerce Szkieletora, która pokazuje tu zaskakujące oblicze. To zresztą jeden z kluczy do „Objawień” – wielowymiarowość postaci, wyjście poza ich funkcje.
„Objawienia” to przykład historii, która dojrzała wraz ze swoimi odbiorcami. Kevin Smith nie kopiował oryginału, nie daje „więcej tego samego”, ale szuka nowych ścieżek i perspektyw. W oczywisty sposób mogło to i ostatecznie widzów – na tych, którzy mają za złe twórcom zmiany w tym, co kochali, oraz tych, którym nowa formuła się spodobała.
Wydaje się, że Smith i spółka zrobili, co było konieczne. Odtworzenie formuły z lat 80. nie było możliwe, bo była to prosta kreskówka dla dzieciaków, a de facto reklama linii zabawek. „Władcy wszechświata” musieli dorosnąć. W „Objawieniach” dostajemy więc te same różnorodne postacie, ciekawy świat Eternii, ale tym razem w opowieści kierowanej do starszej widowni. I to działa: „Objawienia” bawią, ale i wzruszają, bo dają bohaterom dużo czasu na rozwój, przez co potem silniej odczuwamy skutki ich decyzji.
Dostępne obecnie pięć odcinków serialu „Władcy wszechświata: Objawienia” to pierwsza część sezonu.
„Władców wszechświata: Objawienia” można oglądać na platformie Netflix.