No i tak, czyli „Seks w wielkim mieście” dwie dekady później

To pewnie kwestia oczekiwań. Ja, mając w pamięci dwa niedawne i bardzo głupie filmy fabularne z bohaterkami „kultowego” „Seksu w wielkim mieście”, nie miałam żadnych. Przy takim założeniu nowy serial nie żenuje tylko rozczula.

Inni ewidentnie mieli większe oczekiwania, recenzje „I tak po prostu…” (And Just Like That…) są dość bezlitosne. W stylu: scenarzyści zrobili z Carrie, Mirandy i Charlotte babcie zagubione w Nowym Jorku drugiej dekady XXI w., z jego różnorodnością płciową, rasową i seksualną. Nienadążające za rozwojem języka politycznej poprawności, mające jakąś świadomość swojego uprzywilejowania, ale za małą. Odkrywające rzeczywistość, jakby spędziły te niemal dwie dekady dzielące nowy serial od finału starego w hibernacji. A, i jeszcze, że żarty mało zabawne.

Wszystko to prawda, ale i oczywistość. Serial Michaela Patricka Kinga zawsze był oderwany od rzeczywistości, udając zanurzenie w socjologii, badanie zmieniającej się mentalności na podstawie tytułowego seksu, sprzedawał świat blichtru, bogactwa, drogich i eksluzywnych metek. Był bajką o bogatych, wyzwolonych (choć i to w pewnych ramach) kobietach. Kolejne produkcje, tworzone przez nowe pokolenia kobiet i portretujące grupki przyjaciółek z różnych generacji i grup etnicznych z upodobaniem rozbijały tę nowojorską bajkę. Od „Dziewczyn” przez „Broad City” po niedawny (i całkiem przyjemny) „Harlem” Amazona.

Serial „I tak po prostu…” (oceniany po obejrzeniu 4 z 10 odcinków, na HBO GO dostępne są dwa, kolejne będą wpadać co czwartek) jest spadkobiercą nie tylko bajkowego „Seksu”, ale też filmów, które miały wszystkie wady serii, bez jej zalet. A nawet rozmaitych akcji medialnych z udziałem „przyjaciółek”. Tak oglądany – bawi, choć bardziej na metapoziomie niż wprost.

Scenarzyści nie zignorowali słoni w salonie. Już w pierwszej scenie trzy przyjaciółki, Carrie, Miranda i Charlotte, na tradycyjnym (dla serii) lunchu w najmodniejszej nowojorskiej restauracji omawiają brak tej czwartej. Czyli odnoszą się do toczonej w mediach i mediach społecznościowych kłótni między grającą Samanthę Kim Cattrall i grającą Carrie Sarah Jessiką Parker. Cattrall oskarżała Parker m.in. o dwulicowość i odmówiła udziału w serialu, a wcześniej w planowanym trzecim filmie. Przed premierą serii trwały medialne spekulacje, jak twórcy potraktują Samanthę. Uśmiercą (w serialu chorowała na raka, może więc nawrót?) Wyślą w długą podróż?

Nie uśmiercili, ale i tak potraktowali dość okrutnie. Carrie mówi, że czuła się wyzyskiwana przez przyjaciółkę („nie jestem bankomatem”), ale wciąż wierzy w możliwość pogodzenia się….

Drugi słoń w salonie to wiek bohaterek. Mają po 55 lat, wyglądają świetnie, noszą kreacje m.in. od Oscara de la Renty i wciąż prowadzą luksusowe życie. Pandemia nie odcisnęła na nich i ich egzystencji śladu. A jednak aktorki przed premierą musiały się zmierzyć z internetowymi komentarzami o tym, co wolno „starym” kobietom. Wolno wszystko, ale – i tu wychodzi zachowawczość serii – w tytule już nie ma seksu, jest za to jakaś rezygnacja.

Nominalnie „I tak po prostu…” jest mieszanką komedii i dramatu, lekkie komentarze odnoszą się także do spraw ostatecznych. Jednak żarty nie są przesadnie zabawne, dramaty są sygnalizowane na długo zanim się wydarzą, a całość zaś ma tę niepodrabialną sztuczność i przesłodzenie „Seksu” i jego kolejnych odsłon. Nie sposób tu się niczym przejąć.

I wiecie co? To jest zaleta. Życie przynosi teraz tyle dramatów, że wielu z nas nie ma siły dźwigać jeszcze dodatkowo tych, które spotykają bohaterów seriali. Sama ostatnio złapałam się na tym, że codzienny, permanentny strach, że zaraz znów coś złego się stanie przenoszę też np. do teatru. Oglądając spektakle, boję się o aktorów. Z ulgą więc oglądałam serial, który po emocjach się prześlizguje, pozwala cieszyć oko, daje szansę wycieczki po Nowym Jorku, ale nie tapla widza w dramatach.

Może zresztą tylko na początku, bo przecież obok śmierci wykreowanych są też prawdziwe – w trakcie zdjęć, we wrześniu zmarł Willie Garson, grający przyjaciela Carrie, Stanforda Blatcha.

W każdym razie ja jestem team Carrie, która unika przyjaciół rozklejających się, potrzebuje tych z dystansem. I jasne, serialowa śmierć jest tu użyta dość cynicznie, jako motor napędzający wydarzenia, zmuszający bohaterki do wyjścia ze strefy komfortu, jak to się teraz modnie mówi, każący i pozwalający rozpocząć nowy rozdział życia. Czy np. Cynthia Nixon, aktorka walcząca o prawa osób LGBT+ (także w serialach, np. w „Ratched”), skieruje znudzoną życiem ze Stevem Mirandę na nowe tory? Jaką w tym rolę odegra Che, „niebinarna queer meksykańsko-irlandzka diva”, prowadząca podcast o współczesnej seksualności i każąca Carrie, kobiecie cis, „zmobilizować cipkę”?

Tak czy inaczej, i mimo wszystko, jestem ciekawa, dokąd panie dojdą. A także – w jakich ubraniach. Tak po prostu.

PS. HBO GO ma w swojej bibliotece lepszy serial o nowym rozdziale życia z Sarah Jessiką Parker w pięknych strojach – „Rozwód”. Warto.

I tak po prostu… (And Just Like That…), scen. Michael Patrick King, 10 odc., HBO GO