„Wiedźmin” Netflixa, cóż…

Drugi sezon „Wiedźmina” odbiera resztki nadziei tym, którzy jeszcze wierzyli, że serial Netflixa może po zmianach dorównać prozie Sapkowskiego. Chyba nigdy takich ambicji nie było.

Lauren S. Hissrich z ekipą poprawiła kilka błędów pierwszego sezonu, ale głównie te realizacyjne, wynikające z braku odpowiedniego budżetu: są piękne (z powodów covidowych głównie brytyjskie) plenery, jest więcej lepszej scenografii, słynne zbroje nilfgaardzkiej armii nie wyglądają już tak tandetnie, a potwory robią odpowiednie wrażenie.

Scenariusz już tak nie rzuca bohaterami po rozmaitych ścieżkach czasowych, dezorientując widza (pojawia się nawet na ten temat żart). Pod tym względem widać zresztą pewną konsekwencję – pierwszy sezon, oparty głównie na „Opowiadaniach” Sapkowskiego, był ekspozycją, osiem odcinków służyło przedstawieniu bohaterów, pokazaniu, co ich doprowadziło do punktu, w którym zaczyna się prawdziwa opowieść. A tej początkiem jest sezon drugi, oparty w dużej mierze na pierwszej części wiedźmińskiej sagi – „Krwi elfów”.

I na tym dobre wiadomości się w zasadzie kończą. W zasadzie, bo do plusów adaptacji Netflixa można jeszcze zaliczyć niezłą rolę Freyi Allan, której Ciri jest główną bohaterką sezonu. Jeśli oczywiście przymknąć oko na fakt, że jest starsza od literackiego pierwowzoru, wygląda całkiem dorośle, a traktowana jest jak dziecko.

Resztę – czyli scenariusz – już komplementować trudno. Bo tu w stosunku do pierwszego sezonu wielkich zmian nie ma. Jeśli pod względem wizji świata, obserwacji społecznych czy politycznych, języka i żartów „Wiedźmin” Sapkowskiego jest trójwymiarowy, to „The Witcher” Netflixa jest jego wersją 2D, uproszczoną, spłaszczoną, dosłowną, wykładaną kawa na ławę.

Henry Cavill w wywiadach opowiadał, że walczył, by w tym sezonie Geralt był bliższy książkowemu niż, jak dotychczas, temu z gier CD Projektu. Żeby porozumiewał się ze światem nie tylko za pomocą pomruków. Efekt niestety nie powala, pojawia się patetyzm i złote myśli, do Sapkowskiego wciąż daleko.

Najsłabiej wypadły sceny na dworach królewskich i w Aretuzie – migawkowo pokazywani magowie i królowie, knujący i opracowujący strategie przejęcia władzy nad Kontynentem, to pozbawione wyrazu popłuczyny po „Grze o tron”. Bez bohaterów, którzy zapadaliby w pamięć i kogokolwiek obchodzili. Trochę podobnie jest zresztą ze scenami w Kaer Morhen – wiedźmini nie mają nic ciekawego do zaprezentowania, Vesemira nie wyłączając. Trochę lepiej sprawa wygląda z częścią przygodową, którą w tym sezonie zapewnia Yennefer (z pomocą Jaskra). Tu przynajmniej pojawia się ruch, trochę humoru, przebłyski lżejszego tonu.

W opublikowanym na polityka.pl wywiadzie Freya Allan mówiła mi, że warto czekać na finał – ostatni odcinek to niesamowita jazda. I nie przesadzała: jazda jest, szaleństwo też, horror w wersji gore pełną gębą. To najlepszy moment sezonu i chyba też dowód na to, że serial Hissrich nie ma zamiaru być czymś więcej niż przeciętną fantasy i chyba nigdy nie miał.

U Sapkowskiego fantasy była sztafażem, finezyjnym kostiumem, w który ubierał prawdziwy świat i jego problemy. W serii Netflixa za bajaniami o przeznaczeniu, starszej krwi i koniunkcji sfer nic nie stoi, no, może poza dość banalnymi konstatacjami o potrzebie i sile rodziny. Nie byłby to może tak duży problem, gdybyśmy w zamian dostali coś innego – np. wciągającą rozrywkę, nie musi być mądra.

Wiedźmin 2 (The Witcher 2), Netflix, 8 odc.