„Gra o tron” – sezon 5. za nami, czyli znowu kogoś zabili
„Gra o tron” jest najpopularniejszym obecnie serialem, ponieważ jak żadna inna produkcja potrafi szokować, wywoływać kontrowersje i inspirować płomienne dyskusje. Nie inaczej było z właśnie zakończonym 5. sezonem, który okazał się jednak najsłabszym z dotychczasowych.
Wszystkie problemy nowej serii „Gry o tron” mogliśmy zauważyć już w pierwszym jej odcinku, który de facto był zlepkiem bardzo wielu wątków, z mnóstwem postaci i skakaniem z miejsca na miejsce. Ewidentnie twórcy serialu zaczęli boleśnie odczuwać ciężar ogromu materiału, jakim jest historia walki o Żelazny Tron, ewidentnym też stało się, że nawet 10 godzinnych odcinków to bardzo, bardzo mało, by pomieścić tę opowieść.
Efekt? Ogromne problemy z tempem, wiele przestojów, momentami wiało nudą i można było odnieść wrażenie, że całość drepcze w miejscu. Od czasu do czasu działo się coś przełomowego, tradycyjnie jednak na prawdziwy skok naprzód czekać trzeba było do 9. i 10. odcinka sezonu. Wszystko wcześniej stanowiło rozbiegówkę przed tym finałowym skokiem, a jeżeli już o serialu robiło się głośno, to ze względu na szok obyczajowy – choćby ten spowodowany sceną gwałtu na Sansie.
W 5. serii kolos produkcji HBO wyraźnie zaczął chwiać się pod własnym ciężarem.
Co jednak oznacza ocena „najsłabszy z dotychczasowych sezonów” w przypadku tego serialu? Ano tyle, że tak czy owak dostaliśmy produkcję, której kolejnych odcinków wypatruje się z niecierpliwością, serial zrealizowany na najwyższym poziomie, od aktorstwa, przez scenografię, aż po efekty specjalne.
Serial zaskakujący, efektowny, igrający z widzem i jego wyobrażeniem o tym, co za moment się wydarzy. Serial niezwykle odważny, w którym nikt, absolutnie nikt nie jest bezpieczny, nieważne, jak ważną dla fabuły czy popularną postacią ten ktoś jest. Przykładem ostatnia scena 10. odcinka, która wiele osób może zszokować bardziej niż słynne Krwawe Gody czy ścięcie Neda Starka.I między innymi dzięki tej scenie zamiast oceniać właśnie zakończony sezon i ewentualnie narzekać na słabą pracę z poszczególnymi wątkami, najgłośniej będzie o TEJ scenie.
To siła „Gry o tron” – wszystkie chwilowe słabości nikną, bo choć pierwszych osiem odcinków mogło być słabych, to później mieliśmy bitwę z Innymi, lot na smoku i właśnie 10. odcinek. Kto będzie chciał analizować złą konstrukcję fabularną całości, skoro internet będzie wrzał od komentarzy na temat kolejnej szokującej śmierci?
Śmierci, która – zaręczam – sprawi, że o „Grze o tron” słyszeć będziemy przez cały kolejny rok, aż do premiery 6. serii, która da nam pewne odpowiedzi. Chyba że wcześniej George R.R. Martin w końcu opublikuje powieść „Winds of Winter”, bo w tym momencie serial już dogonił książki i tak naprawdę nikt nie wie, co stanie się dalej.
Plus jest taki, że żaden wredny typek nie będzie mógł zaspoilerować Wam choćby wątku Jona Snowa, bo w książce po prostu więcej niż w serialu nie ma. To jedyna dobra strona tego, że Martin strasznie wolno pisze.
Komentarze
Jeszcze nie oglądaliśmy ostatniego odcinka (w nocy się nagrał), więc poniżej wyrażone zdanie odnosi się do odcinków 1-9. W zasadzie jedyny, na którym się nie nudziłem, to odcinek nr 8 (bitwa z Innymi). Moim zdaniem, serialowi bardzo zaszkodziło fabularne rozejście z książką. Pojawiły motywy nie pasujące w ogóle do konwencji, choćby dziwaczne starcie w Dorne, pomiędzy dwójką panów a Żmijowymi Bękarcicami, które wyglądało jak walka Kevina Sorbo z Xeną Wojowniczą Księżniczką.
Faktycznie, ogromny materiał, którego dostarczają powieści, trudno pomieścić w serialu. Ale tym trudniej zrozumieć skąd biorą się serialowe dłużyzny, przestoje, banalne i nudne ględzenia o życiu i inne tego typu wypełniacze.
No chyba będzie ciężko rozwinąc wątek Snow’a no że ma być serialowym Jezusem…
Wystarczy zainwestować więcej pracy i pieniędzy i wydłużyć sezon do 15 odcinków. Ponieważ takie skakanie po fabule i nagle zwroty sprawiają że serial do ostatnich odcinków będzie przypominać Niewolnicę Izaurę. A poza tym lepiej obejrzeć 15 odcinków niż 10. I niech pilnują by im znowu połowa na początku nie wyciekła do sieci.
Long live The Martin! 😀
jandar 1990. To jest „Gra o tron” tu wszystko jest możliwe. (Spoiler sezon3) „Serialowy Jezus” już był w postaci Lorda Berica który był wskrzeszany z 5 razy przez innego czerwonego kapłana.
(SPOILERY oczywiście) Ten sezon był jak król Tommen, który rządził nam szczęśliwie przez wszystkie odcinki – trochę bezbarwny, bez większego wyrazu, choć ma się wrażenie, że może się rozkręcić. Mam wrażenie, że to, co było siłą „Gry o tron”, powoli odwraca się przeciwko niej. Świetnie, że żaden z bohaterów nie zna dnia, ani godziny, ale stopniowe pozbywanie się najlepiej skonstruowanych postaci wpływa jednak na atrakcyjność. Kogoś tam trzeba jednak oglądać, komuś kibicować i kogoś nienawidzić! Taka Sansa czy Sam to niewątpliwie sympatyczne postacie, ale raczej nie elektryzują widzów samym pojawieniem się na ekranie (jak Tywin Lannister dla przykładu). Tym bardziej, że nowi bohaterowie – ciekawi, intrygujący – nie pojawiają się w takim tempie, w jakim giną ci istotni.
Wielkie sceny – w każdym sezonie było ich kilka. Choćby w 4: pojedynek i śmierć Oberyna, bitwa o mur i przede wszystkim absolutny majstersztyk i przejaw aktorskiego geniuszu – przemowa Tyriona Lannistera. A co zapamiętamy z sezonu 5? Cóż, niezły był stopniowy upadek Stannisa – z chyba najstraszniejszą w tym sezonie sceną: poświęceniem własnego dziecka. Pokutny marsz Cersei robił duże wrażenie (choć całe to uwięzienie królowej w sensie prawdopodobieństwa wyglądało na mocno naciągane).
Nie samymi wielkimi scenami serial żyje – ale wcześniej wypełniacze były niekiedy wirtuozersko skonstruowane. Napięcie między postaciami – jak Arya i Hound, Brienne i Jaime, Arya i Tywin – sprawiało, że nawet te „pogawędki o życiu” bywały znakomite. W 5 nawet Tyrion jakby nieco mniej błyskotliwy.
I nawet skandale były nieco na siłę – tak jakby gwałt na Sansie (przecież pokazany bardzo łagodnie) był jedyny albo jakiś wyjątkowy w historii kina.
No, ale i tak oglądało się to miło. Przed nami tylko dziesięć miesięcy czekania 🙂