Black Mirror, czyli Szczęśliwego Nowego Roku, mimo wszystko!
Ile razy usłyszeliście w ostatnich dniach: „Szczęśliwego Nowego Roku”, „Do siego”, „Najlepszego”, „Oby nam się” itd.? Ile razy sami wypowiedzieliście i napisaliście te zaklęcia? Milion? Czas ochłonąć. Oto serial, który przyszłość opisuje w nieco mniej optymistycznej niż świąteczno-noworoczna wersji.
„Black Mirror”, brytyjska produkcja autorstwa Charliego Brookera, to jak dotąd siedem odcinków, które można szybko obejrzeć, ale niełatwo, a właściwie nie da się ich szybko zapomnieć. Szczęśliwego Nowego Roku, mimo wszystko!
Dotychczas powstały dwa sezony po trzy odcinki każdy, pierwszy pokazywany w grudniu 2011 roku, drugi w lutym 2013 roku oraz specjalny odcinek świąteczny, wyemitowany przez Channel 4, dla którego serial został wyprodukowany 16 grudnia – z Jonem Hammem, gwiazdą serialu „Mad Men” w jednej z dwóch głównych ról. Jest zapowiedzią trzeciego sezonu. Serial ma w ofercie Netflix, wśród fanów produkcji jest zarówno Stephen King, jak i aktor Robert Downey Jr, który w 2013 roku kupił prawa do ekranizacji trzeciego odcinka pierwszego sezonu: „The Entire History of You”.Serial jest antologią, każdy z odcinków opowiada niezależną fabułę, ma inną obsadę, a nawet osadzony jest w ciut innym świecie. Łączy je to, że wszystkie opowiadają o przyszłości, a autor tworzy jej wizje na podstawie wniosków – dość przerażających – wyciąganych z procesów zachodzących w naszej teraźniejszości. Konkretnie: ze sposobów, w jakie korzystamy z nowych technologii, jak się od nich uzależniamy, stopniowo oddając narzędziom władzę nad naszym życiem i światem.
Tworząc „Black Mirror”, Brooker inspirował się „The Twilight Zone” („Strefa mroku”) Roda Serlinga, amerykańskim serialem sci-fi z przełomu z lat 60., który pod przykrywką opowieści o przyszłości pokazywał bolączki ówczesnego świata, w kolejnych dekadach powstawały nowe odsłony kultowej serii. W „Guardianie” następująco tłumaczył tytuł serii: „Jeśli technologia jest narkotykiem – a tak się wydaje – to jakie są, konkretnie, jej efekty uboczne? Miejscem, w którym toczy się akcja »Black Mirror« jest terytorium pomiędzy przyjemnością a dyskomfortem. Czarne lustro z tytułu jest tym, które znajdziesz na każdej ścianie, na każdym biurku, w każdej dłoni: zimny, lśniący ekran telewizora, monitora, smartfona”.
Pierwszy odcinek – „The National Anthem” – wydaje się toczyć w Londynie naszych czasów. Jest czwarta rano, premier Wielkiej Brytanii, wyrwany z głębokiego snu, ogląda nagranie wideo, w którym ukochana księżniczka Brytyjczyków – Susannah – oświadcza, że została uprowadzona i płacząc, czyta list z żądaniem porywacza. Jest jednocześnie brutalne i tak kompletnie absurdalne, że przecieramy oczy ze zdumienia, podobnie jak zaspany premier i sztab jego doradców. A następnie przez prawie godzinę oglądamy rozkręcającą się machinę medialną, która jest tyleż absurdalna, co przerażająco znajoma.
Nagranie wycieka do internetu, oficjalne media nie mogą więc o bzdurze milczeć i dostrajają się do nastrojów tzw. opinii społecznej, czyli tonu komentarzy internetowych. W kilka godzin cały świat dywaguje, czy premier powinien spełnić żądanie porywaczy, media cytują kolejne sondaże opinii publicznej, internet się grzeje, tweety i fejsbukowe statusy rozprzestrzeniają się z prędkością epidemii. Słowo mediokracja zmienia znaczenie, politycy i rzeczywistość stają się zakładnikami anonimowych gigabajtów.Odcinek, który zaczyna się jak czarna komedia, w połowie przekształca się w satyrę na nowe media i nas – ich często bezmyślnych użytkowników, by w finale stać się poruszającym dramatem. Taka mieszanka gatunkowa i nieprzewidywalne twisty są znakiem rozpoznawczym całej serii. Razem z brakiem nadziei, który bije z każdego odcinka, brakiem pocieszenia, którego jakoś oczekujemy – że nie wszystko stracone itd. To poważne ostrzeżenie przed przyszłością raczej niż satyra na współczesny świat, a na pewno nie irytujące moralizatorstwo w stylu „The Newsroom” Aarona Sorkina.
W kolejnym odcinku zobaczymy społeczeństwo biernych konsumentów telewizyjnych streamingów. Jedynym szansą na wyzwolenie jest udział w okrutnym talent show przypominającym „Idola” czy „Mam talent”, w którym wygraną jest propozycja prowadzenia własnego kanału streamingowego. W innym karą za zbrodnię jest jej wielokrotne odtwarzanie i przeżywanie. Z widownią. Człowieka można „zablokować” (nie wyjaśniam, o co chodzi, by nie psuć efektu zaskoczenia). Pamięć nosi się we wczepionym w głowę czipie, można ją rzutować na dowolny ekran, przewijać, robić stopklatki i zoomy, kasować. Programy komputerowe mogą klonować zmarłych na podstawie tego, co po sobie pozostawili w internecie.A wszystko to w świecie do złudzenia przypominającym ten za oknem. No, może trochę piękniejszym, designersko dopieszczonym, jak ten w filmie „Ona” Spike’a Jonze’a z końca 2013 roku, który zresztą mógłby być jednym z odcinków „Black Mirror”.
Wiele z dzisiejszych technologicznych nowinek, z okularami Google Glass, rozrostem mediów społecznościowych czy programami w stylu Siri, od tych z serialu dzieli tylko krok. Serial Brookera przestawia naszą rzeczywistość w nieco tylko krzywym zwierciadle. I to (obok świetnych scenariuszy i aktorstwa) czyni „Black Mirror” tak bardzo fascynującym i przerażającym. Jednocześnie.
Komentarze
Świetna seria, ale pierwszego odcinka z premierem i świnią raczej już nic nie przebije. Genialny koncept i doskonała metafora współczesności.
„The Twilight Zone” był serialem amerykańskim, produkowanym i emitowanym przez CBS. Dopiero serie z lat 80. XX w. były również produkowane przez London Films.
Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo dziękuję za ten tekst.
W weekend zaliczyłem serię, co jest o tyle znaczące, że seriali staram się unikać. Zachęciło mnie to porównanie do „Her” i faktycznie to jest koncepcyjnie coś podobnego.
Ten serial to absolutna rewelacja. Już odcinek z premierem był świetny ale w moim prywatnym rankingu trzeci filmik The Entire History of You to mistrzostwo. Czysty Phillip K. Dick.
Dziękuję, poprawiłam.