Serial „Lucifer” – ekranizacja do oryginału niepodobna
Stacja Fox postanowiła pójść za przykładem konkurencji i nakręcić serial na podstawie komiksowego hitu. Padło na wybitną serię „Lucyfer” ze scenariuszem Mike’a Careya. Problem w tym, że z oryginału wzięto tylko tytuł, świetną opowieść przerabiając na zwykły policyjny procedural.
W oryginale jest tak: upadły anioł Lucyfer znudził się zarządzaniem Piekłem, oddał klucze do swego dominium Morfeuszowi, a sam udał się na Ziemię – tyle w serii „Sandman” opisał Neil Gaiman.
Jakiś czas później wątek podjął Mike Carey, który w osobnym cyklu „Lucyfer” opisał dalsze losy Niosącego Światło, jego działalność w Los Angeles, gdzie otworzył klub Lux, a także późniejsze utarczki z demonami i aniołami. Opowieść Careya nie dotyczyła, wbrew pozorom, zła i jego personifikacji, ale walki o wolność, wyrwanie się spod wpływu Stwórcy, co od początku było celem Lucyfera.
Carey naprawdę starał się spojrzeć na władcę Piekła pod nieco innym kątem, odrzucając proste tropy i doszukując się głębszych motywacji, złożoności. Znalazł to wszystko i opisał w niezwykłej historii, rozciągniętej na jedenaście tomów, które składają się na komiksową opowieść nie ustępującą legendarnemu „Sandmanowi”, który ją zainspirował.
A serial? Szkoda słów. Od Mike’a Carey wzięto tylko imię Lucyfer oraz fakt, że bohater prowadzi klub Lux w Mieście Aniołów. Wszystko inne zmieniono, włącznie z charakterem głównej postaci, który w komiksowej wersji był uosobieniem spokoju, dostojeństwa, ale i znudzenia, a na małym ekranie jest wiecznie szczerzącym się seksoholikiem.
Oto Szatan, który przybył na Ziemię, by… podrywać kobiety, a także pomagać w śledztwie pewnej pani detektyw, która raz, że bada sprawę zabójstwa znajomej Lucyfera, a dwa: wydaje się dziwnie odporna na czar Niosącego Światło.W skrócie: otrzymujemy opowieść, jakich w telewizji na pęczki, gdzie zwykły policjant parowany jest z cudacznym bohaterem, w tym wypadku diabłem, potrafiącym tak jakby czytać w myślach i skłaniać ludzi do nadzwyczajnej szczerości. W skrócie: nudy i zniszczony potencjał, który dawał wybitny materiał komiksowy.
Jeżeli ktoś zna komiksowy oryginał, serialowy Lucyfer może go wyłącznie irytować. To kolejny, odlany od sztancy bohater-cwaniaczek-przystojniaczek, który posiada niezwykłe zdolnościami, ale skupia się głównie na flirtowaniu i obnoszeniu się ze sobą, jakby był pępkiem wszechświata.
Nie można się tu nie zastanowić, po co scenarzystom serialu był komiks, po co w ogóle produkcję tę wiązać z dziełem Mike’a Careya, skoro serial nie ma z nią praktycznie nic wspólnego. Narzekać winno się tym głośniej, że żadna z wprowadzonych zmian nie stanowi ulepszenia materiału oryginalnego, ale raczej krok wstecz. Oto zajmującą opowieść o niezwykłym i niejednoznacznym bohaterze zamieniono w historyjkę jakich w telewizji dziesiątki.
Serialu „Lucifer” nikomu bym nie polecił. Komiks „Lucyfer” – każdemu.