Powrót „Z Archiwum X”, czyli chcę wierzyć
Pierwszy odcinek 10. serii „Z Archiwum X” obejrzało 20 mln amerykańskich widzów stacji FOX, rekordy padały także w innych krajach, w tym w Polsce. Oglądalność kolejnych dwóch części pozostaje równie wysoka, co dowodzi, że powrót hitu z lat 90. miał sens. Starzy fani robią wydłużającą się z każdym odcinkiem listę odwołań nowej serii do dawnych wątków, motywów czy postaci. Nowi szukają w internecie starych odcinków. A ja, jako że sezon właśnie przekroczył połowę, próbuję oceniać styl, w jakim serial powrócił.
Każdy z trzech dotąd wyemitowanych odcinków jest utrzymany w innym klimacie, nieco innej stylistyce, odwołuje się do innych wątków z 9-sezonowej historii produkcji. Pierwszy wprowadza w „mitologię” serialu, rzuca światło na przeszłość bohaterów, misję i historię Archiwum X. Drugi można postawić w szeregu odcinków typu „potwór tygodnia”, a trzeci nawiązuje do lżejszych, żartobliwych części, których zadaniem było równoważenie przeważnie ponurego klimatu serialu i tworzenie odskoczni dla pełnej dramatycznych wydarzeń historii pary agentów FBI.
Początek wypadł dość topornie, nie tylko dlatego, że poprzeczka oczekiwań fanów była zawieszona zbyt wysoko. Odcinek „My Struggle” był przeładowany swoistą jazdą obowiązkową. Twórcy próbowali w nim uzasadnić powrót serii, ponowne otwarcie Archiwum X, zlikwidowanego przez FBI na początku nowego wieku, sensownie umotywować ponowne spotkanie i pracę w duecie Foxa Muldera i Dany Scully, pokazać przynajmniej w zarysie, co robili przez ostatnie 15 lat, co robił przez ten czas świat, zaś młodym widzom streścić poprzednie 9 sezonów, żeby nie mieli poczucia straty albo zagubienia i nie odeszli sprzed ekranów. I wszystko to w 45 minut.
Nie wyszło zbyt przekonująco. Właściwie wyszło łopatologicznie i siermiężnie. I po linii najmniejszego oporu. Historię Archiwum X, jego misję, okoliczności spotkania głównych bohaterów, a także osobiste motywacje stojące za obsesją na punkcie pozaziemskiej cywilizacji po prostu streszcza widzom puszczony z offu głos Muldera. Potem jest jeszcze gorzej. Za wiarygodność prezentera skrajnie prawicowego talk show internetowego nie dalibyśmy nawet złotówki, a Mulder i Scully – i owszem. Bohaterowie bez mrugnięcia okiem rzucają Scully pracę chirurga dziecięcego w szpitalu, Mulder pozę zblazowanego samotnika, rozczarowanego światem i tak, na pstryk, reaktywuje się Archiwum X.
A po drodze wysłuchujemy steku tak bzdurnych teorii spiskowych, że całe poprzednie 9 sezonów naszpikowanych konspiracyjnymi tezami z pogranicza psychiatrii blaknie przy tych kilku sekundach z powrotu produkcji. Zdaje się w ten sposób Chris Carter dał ekranowy wyraz swoim wypowiedziom z wywiadów, że po 11 września Ameryka i świat dosłownie oszalały na punkcie konspiracyjnych teorii, daleko przewyższając w tej sztuce ludzi z lat 90. i samego Muldera.
A następnie jest kolejny pstryk i Mulder z prędkością statku kosmicznego, uderzającego w ziemię w pięknie sfilmowanej scenie katastrofy UFO, zaczyna wierzyć w wydawało się zarzuconą dawno przez twórców serii teorię, że to nie kosmici zagrażają Ziemi, porywają ludzi, żeby na nich eksperymentować, krzyżują genom ludzki z ufoludzkim, by przy pomocy sztuczek eugenicznych stworzyć nową rasę itd. Wszystko to robi tajny spisek wojskowych i naukowców, wymierzony w Amerykę i cały świat.
Wszystko to byłoby mniej rażące i łatwiejsze do przełknięcia, gdyby tylko aktorom udało się reaktywować dawną chemię między głównymi bohaterami, która przyciągała przed ekrany nawet tych średnio zainteresowanych UFO i potworami. David Duchovny i Gillian Anderson w wywiadach i podczas promujących powrót serii wizyt w telewizyjnych talk shows zachowywali się jak para dawnych kumpli z liceum, którzy szaleją z radości, że znów mogą pobyć razem. Tymczasem na ekranie widać sztywność, sztuczność, amatorskie aktorstwo.
Drugi odcinek –„Founder’s Mutation” – utrzymany w stylistyce horroru czy thrillera, z dużą częścią akcji osadzonej w przerażającym szpitalu i ze świetną robotą charakteryzatorów, był już znacznie lepszy. I aktorsko, i scenariuszowo. Może powrót do tematu utraconego rodzicielstwa bohaterów nie był poprowadzony przesadnie finezyjnie, ale już obawa Scully, że i ona, i jej dziecko mogli paść ofiarą eksperymentów genetycznych, wydawała się przekonująca. A para nastolatków robiąca rozpirz w finale odcinka – mistrzostwo świata.
Trzeci odcinek to kolejny dowód na to, że forma twórców rośnie z każdą odsłoną nowych przygód Muldera i Scully. „Mulder and Scully Meet the Were-Monster” to nawiązanie do odcinków „Z Archiwum X” o lżejszym klimacie, narracji prowadzonej z przymrużeniem oka, pokazujących dystans twórców do samych siebie i serialu. Aktorzy są bardziej wyluzowani i widocznie rozbawieni, historia jednocześnie przyjemnie absurdalna, ale z drugim dnem, powiedzmy, nienachlanie metafizycznym.
Co pozostaje, gdy przestajemy wierzyć w „coś”, „o czym nie śniło się waszym / naszym filozofom”? Troski i zmartwienia, proza życia. Tak więc przewodnie hasło serii „I Want to Belive” zyskuje nowe, bardziej gorzkie znaczenie. Takie, jakie może trafić do faceta w średnim wieku, jakim jest dzisiejszy Mulder, wątpiącego w sens tego, za czym uganiał się przez całe życie.
A do tego: jaszczur/człowiek cytujący „Hamleta”, Mulder walczący z „apką” w smartfonie z ustawionym jako dzwonek muzycznym motywem z czołówki serialu, swoiste oddanie hołdu zmarłym współtwórcom serii itd. Słowem: bardzo dobre 45 minut, nawet jak na telewizję z 2016, a nie na przykład 1995 roku. I całkiem niezły prognostyk na drugą połowę sezonu.
Komentarze
„konspiracyjnymi tezami z pogranicza psychiatrii (…) po 11 września Ameryka i świat dosłownie oszalały na punkcie konspiracyjnych teorii”
Spiskowy, nie konspiracyjny. W naszym ojczystym jeżyku konspiracja ma inne znaczenie niż podobnie brzmiące słowo „conspiracy”.
A gdyby świat i Ameryka naprawdę „dosłownie oszalały” to by znaczyło, że postawiono im diagnozę medyczną że są psychicznie chore.