Niepokoje diabelskiego wychowanka – po finale „Damiena”
Jeśli wierzyć hollywoodzkim legendom, „Omen” Richarda Donnera był najbardziej przeklętą produkcją w historii Fabryki Snów. W samoloty, którymi podróżowali twórcy horroru, uderzały pioruny, autorom filmu przydarzały się tragiczne wypadki, na planie lwy zabiły strażników, a filmowe rottweilery poważnie okaleczyły jednego z dublerów. Lista dowodów świadczących o tym, że „Omen” był filmem przeklętym, dziś wydłuża się o kolejną pozycję – serialowego „Damiena” od stacji A&E będącego sequelem produkcji Donnera.
Po czterdziestu latach, jakie minęły od premiery kultowego horroru, producenci z A&E postanowili odświeżyć historię Damiena Thorna, chmurnego kilkulatka będącego dzieckiem samego szatana. Diabelski pomiot, który przed laty skrywał się za pucułowatą twarzą Harveya Stephensa, w serialowej wersji znacząco wydoroślał i wyprzystojniał.
Damien A.D. 2016 (Bradley James próbujący zerwać z wizerunkiem nastoletniego księcia z „Przygód Merlina”) ma trzydzieści lat i doświadczenie wojennego fotoreportera. Wciąż nie ma jednak pojęcia, kim tak naprawdę jest i dlaczego zginęli jego rodzice. Nie wie też, dlaczego gdziekolwiek się nie pojawi, podążają za nim śmierć, kataklizmy i ludzkie tragedie. I właśnie te pytania spędzają sen z powiek dzielnego mężczyzny, który pewnego dnia postanawia rozwikłać zagadki, jakimi naznaczone jest całe jego życie.
Wydawać by się mogło, że historia dorosłego Damiena Thorna to serialowy samograj, ale produkcja A&E udowadnia, że jest zgoła inaczej. Zamiast pełnokrwistego serialu grozy w serii sygnowanej przez Glena Mazzarę (współtwórcę „The Shield: świata glin” i „The Walking Dead”) otrzymujemy zlepek klisz z podrzędnych horrorów, które wplecione zostają w opowieść o niepokojach młodzieńca szukającego swej tożsamości.
Czegóż to nie ma w serialu Mazzary? Jest staruszka z budzącymi trwogę przepowiedniami, czarne rottweilery chroniące swego diabelskiego pana, jest satanistyczna sekta dysponująca własną armią, przyjaciółka rodziny służąca antychrystowi i twardy policjant badający sprawę Damiena.
Zamiast cegiełka po cegiełce budować opowieść o poczuciu osaczenia i walce człowieka ze złem, które w nim tkwi, Mazzara tworzy swój serial z prefabrykatów. Bierze gotowe sceny i fabularne schematy, po czym klei je ze sobą, nie zważając na to, że nie do końca do siebie pasują. Powstała w ten sposób dramaturgiczna konstrukcja niby stoi i jakoś się trzyma, ale po pierwsze – trochę się chwieje, po drugie zaś – nie ma w sobie krzty wdzięku.Twórcy „Damiena” zdają się wierzyć, że wystarczy kilka dynamicznych szwenków kamery, podniosła muzyka stylizowana na gregoriański chorał i efekty dźwiękowe, dzięki którym serce podchodzi do gardła, by wzbudzić przerażenie widza. Ale te efektowne triki działają jedynie na krótką metę – powtarzane okazują się karykaturalne i nudne.
Także próby psychologizowania przeprowadzane są na tyle nieudolnie, że nie sposób identyfikować się z bohaterem. Gdy w finałowym, dziesiątym odcinku Damien roztrząsa wciąż ten sam problem, można odnieść wrażenie, że więcej jest w tym użalania się nad sobą niż prawdziwego ludzkiego dramatu.
W czasach, gdy telewizyjni producenci z coraz słabiej skrywaną desperacją poszukują dobrych fabuł i pomysłów gwarantujących rynkowy sukces, powstanie serialowego „Omenu” było tylko kwestią czasu. Niestety, „Damien” nie zdyskontuje sukcesu pierwowzoru. Dołączy natomiast do całkiem licznego grona serialowych horrorów, które zamiast straszyć – na przemian męczą i śmieszą.
Jeśli więc szukacie serialu, którego naprawdę można się bać, może warto wrócić do świetnych, brytyjskich „Objawień” o księdzu-egzorcyście, co się nie kłaniał sługom antychrysta?