„Iron Fist” w 2. sezonie – serial dobrych chęci
Powrót najmłodszego z komiksowych herosów Marvela/Netflixa to zdecydowany postęp względem sezonu pierwszego. Ale choć mamy do czynienia z lepiej opowiedzianą historią i stojącą na wyższym poziomie realizacją, można mieć sporo uwag.
Poprzeczka nie była zawieszona jakoś szczególnie wysoko – pierwszy sezon spotkał się z chłodnym przyjęciem. Narzekać można było przede wszystkim na niepotrzebne rozciągnięcie fabuły do aż 13 odcinków, co skutkowało rozwlekłością akcji i bohaterami miotającymi się bez celu. Drugą najważniejszą wadą produkcji było niedopracowanie na poziomie choreografii, co w opowieści o w teorii największym mistrzu sztuk walk na świecie dosyć znacząco rzutuje na odbiór całości; wyszło na to, że szkolony na własną rękę Daredevil był nie tylko skuteczniejszy, ale też o wiele bardziej efektowny.
Sezon drugi naprawia te błędy na starcie. Po pierwsze dlatego, że ma już tylko 10 odcinków, a po drugie ze względu na widoczny postęp, jeżeli chodzi o sceny akcji i to, co potrafią Finn Jones i Jessica Henwick, czyli para bohaterów.
Trudno też czepiać się założeń scenariusza. Iron Fist, związany obietnicą daną Daredevilowi, stara się na własną rękę chronić Nowy Jork przed krwawymi skutkami wojen gangów. Jednocześnie jednak musi mierzyć się z konsekwencjami wydarzeń z pierwszego sezonu, które powrócą do niego pod postacią nowych wrogów, których niegdyś nazywał przyjaciółmi, a nawet kochał. W tle rozgrywają się bardziej kameralne opowieści o związkach, spośród których wyróżnia się ten o Wardzie, świetnie granym przez Toma Pelphreya.„Iron Fist” sprawdza się jednak tylko na papierze. Analizując wątki i przyświecające scenarzystom cele, jasno widać, że mieli dużo dobrych pomysłów i jeszcze więcej dobrych chęci. Miała to być opowieść o dojrzewaniu do siły, o tym, że walka to nie zawsze odpowiednie rozwiązanie, a wreszcie kontemplacja nad siłą rozmowy i bliskości skutkującej zaufaniem.
Niestety, poza wspomnianym Pelphreyem żaden element „Iron Fista” nie jest tak dobry, jak powinien być. Tak, Finn Jones gra lepiej niż w serii pierwszej, bije się też bardziej przekonująco, wątki Misty i Colleen ciekawie się zazębiają i generalnie cieszy tak silne postawienie na tę drugą. To wciąż jednak nic wybitnego, poziom średniaka, a w efekcie serial do obejrzenia i zapomnienia.
Postęp? Niezaprzeczalnie. Zadowalający efekt? Tu już trudno odpowiadać z taką pewnością.
W Polsce „Iron Fista” można oglądać w serwisie Netflix.