Wreszcie koniec – po finale „House of Cards”

Po kompromitacji Kevina Spaceya Netflix zastanawiał się, czy kontynuować serial bez odtwórcy głównej roli. Zwyciężyła idea, że flagowemu okrętowi we flocie platformy należy się godne odejście na emeryturę. Myśl słuszna, szkoda, że realizacja zawiodła. I to na całej linii.

Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że i wcześniejsze sezony nie zachwycały. Serial zaczął się sypać po trzecim, nie pomogło też odejście Beau Willimona, twórcy amerykańskiej wersji produkcji (za brytyjskim oryginałem z 1990 r.), do innych przedsięwzięć. Kolejne sezony – czwarty i piąty – były w najlepszym razie powtórką z rozrywki, już bez pierwotnego napięcia i pomysłu na to, czym zastąpić bark efektu świeżości, żeby całość nie wyglądała tylko na odcinanie kuponów. Jednak nawet na takim tle sezon szósty, finałowy, jawi się jako porażka.

Osiem godzinnych odcinków kręci się wokół dwóch tematów. Pierwszy to tajemnicza śmierć Franka Underwooda (Spacey), która się zdarzyła gdzieś pomiędzy zakończeniem poprzedniego sezonu a startem obecnego. Drugi zaś to walka jego żony Claire Underwood (Robin Wright), obecnie pierwszej kobiety na stanowisku prezydenta USA, o zachowanie stanowiska i realną władzę – czyli powtórka z rozrywki, poprzednie sezony wypełniała przecież walka o władzę Franka, czasem ramię w ramię z Claire, a czasem ramię przeciw ramieniu.

Pierwszy wątek został potraktowany dość przyczynkarsko, jakby twórcy bali się zostać posądzeni o jakieś cieplejsze uczucia do Franka, a poprzez to do grającego go aktora. Spacey na fali akcji #MeToo został przez młodych mężczyzn oskarżony o ciągnące się przez dekady niewłaściwe zachowania – natrętne zaloty, próby molestowania i tworzenie nieprzyjemnej atmosfery na planach filmowych i serialowych. W Hollywood stał się persona non grata. Ridley Scott wyciął go z gotowego już filmu „Wszystkie pieniądze świata” i zastąpił Christopherem Plummerem, a Netflix zadbał, byśmy przez cały sezon nie zobaczyli jego twarzy, nawet na zdjęciach z pogrzebu Franka czy we flashbackach. Żadnych hołdów.

Claire jako wdowa odcina się od męża na każdym kroku, oczernia go w mediach, zmienia nazwisko na panieńskie, a wszystko to podczas prezydentury w kraju tak kochającym wartości rodzinne.

W „HoC”, podobnie jak w „Grze o tron”, nikt nie umiera śmiercią naturalną, a zgon Franka oczywiście nie wyznacza w tej dziedzinie precedensu. Kto zabił, wyjaśnia się w ostatniej scenie – i byłoby to wyjaśnienie nawet sensowne i przekonujące, gdyby nie zostało tak fatalnie i nieprzekonująco przedstawione.Ale prawdopodobieństwo i logika w tym sezonie generalnie nie były dla twórców „House of Cards” wartościami priorytetowymi. Pani prezydent nie tylko zawiesza sobie pełnienie najważniejszej funkcji w światowym mocarstwie na kilka tygodni, kiedy to dla niej wygodne, ale też zwalnia wszystkich ministrów i powołuje w ich miejsce całkowicie kobiecy gabinet (ten widok naprawdę robi ważenie). Jej feminizm jest jednak dość wybiórczy – panie ministerki tak, ale tylko te całkowicie posłuszne jej woli.

A pomysły Claire ma tak szalone, że nawet prezydent Rosji Petrov jest przerażony. Zwłaszcza gdy próbuje ją przekonać, że użycie bomby atomowej w celu przykrycia problemów w Białym Domu i okolicach to trochę za dużo, nawet jak na standardy „House of Cards”.Kolejne morderstwa zlecane między śniadaniem i lunchem, a nawet wykonywane osobiście – to już właściwie w tym serialu norma. Czymś, co absurdem wyskakuje ponad tutejszą normę, jest zaś ciąża Claire – na zawołanie, gdy pojawia się (też znikąd) testament podważający jej prawa do dziedzictwa Underwooda, w pięćdziesiątym którymś roku życia, po trzech aborcjach… Ten cud jakimś cudem nikogo nie dziwi, dziennikarze potulnie pytają, jak dziś czuje się przyszła mama. Wszyscy też wierzą przyszłej matce na słowo, że ojcem dziecka jest jej zmarły mąż.

Nawet Doug Stamper, najbardziej podejrzliwy człowiek na świecie i w tym sezonie arcywróg Claire, nie ma najmniejszych wątpliwości. Swoją drogą sposób, w jaki potraktowano w tym sezonie Douga, bohatera, który jeszcze niedawno mógł stanąć na czele spin-offu (były takie plany)…

Zwiastuny zapowiadały finał feministyczny, cokolwiek by to nie oznaczało w przypadku amerykańskiej wersji lady Makbet. Pierwsze pięć odcinków, choć nudnawych, jeszcze dawało nadzieję na jakąś sensowną przewrotkę. Ostatecznie wyszła wywrotka, katastrofa, ale z tych niepięknych.