Drugi sezon „The End of the F***ing World” to znów wysoka jakość

Po emisji pierwszego sezonu tego serialu widzowie byli raczej zgodni, że finał był świetny i kontynuacja jest pomysłem co najmniej dziwnym. Tym większe jest jednak pozytywne zaskoczenie faktem, że „najbardziej niepotrzebny” drugi sezon w historii jest tak dobrym drugim sezonem.

Najlepszym zabiegiem twórców „The End…” było natychmiastowe wprowadzenie nowej bohaterki, z którą już w pilocie spędzamy cały odcinek, którą doskonale poznajemy, i która przede wszystkim okazuje się postacią równie fascynującą, co James i Alyssa. Teri, grana przez Wunmi Mosaku, wchodzi do tego świata i idealnie, bardzo naturalnie się w niego wpasowuje, a choć dodaje nową wrażliwość, wciąż pozostaje „w rytmie” z tym, do czego przyzwyczaił nas ten serial.

Inną sprawą jest, że choć sam zaliczałem się do tych, którzy po ogłoszeniu prac nad drugim sezonem łapali się za głowę i najchętniej powstrzymaliby Channel 4/Netflix przed jego kręceniem, dopiero ponowne spotkanie Alyssy i Jamesa uświadomiło mi, że za nimi tęskniłem. Jest coś niezwykle hipnotycznego w sposobie narracji w tym serialu, gdzie to sami bohaterowie opowiadają nam swoje historie, gdzie dialogów jest mało; w efekcie opowieść jest bardziej intymna, poznajemy te postaci lepiej, zżywamy się z nimi. Teraz myślę, że głosy Jessiki Bardem i Alexa Lawthera mogłyby mi towarzyszyć jeszcze przez długi, długi czas.


„The End…” to serial „dziwny”, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Jego narracja, odrobinę przerysowany świat i bohaterowie, narzucają skojarzenia z baśnią, taką dla dorosłych, trochę psychodeliczną, oryginalną, mroczną, ale jednocześnie zabawną. Doskonałą pracę wykonują tu (obok Lawthera, Barden i Mosaku) scenarzyści, piszący świetne teksty, którymi serial buduje swój charakterystyczny nastrój.

Ta smutna opowieść ma w sobie mnóstwo uroku, paradoksalnie wiele humoru, sporo doskonałych żartów.

W Polsce „The End of the F***ing World” dostępny jest na Netflixie.