„Kocham cię, bracie!” – po finale „Synów Anarchii”
Synowie Anarchii dojechali do kresu swej drogi. Dotarcie do finału zajęło im sześć lat i siedem pełnych sezonów. Ich podróż nie odbywała się w równym tempie, a na przestrzeni lat scenarzystom raz po raz brakowało paliwa, ale w ostatnim sezonie chłopcy z Charming znacząco przyspieszyli, pozostawiając po sobie bardzo pozytywne wrażenie.
Tekst zawiera spoilery.
Nie zawsze było z nimi tak dobrze. W siedmiu poprzednich sezonach nie brakowało momentów, gdy można było stracić wiarę w potencjał opowieści o dzielnych motocyklistach z prowincjonalnego Charming. Kiedy w pierwszych sezonach Jax celebrował swą niedolę, czytając wspomnienia swojego świętej pamięci ojca, łatwo było zwątpić, czy aby na pewno jest to bohater, który uniesie tę opowieść przez kilka kolejnych sezonów, a gdy źli żołnierze IRA pod przywództwem ryżego księdza porywali mu syna, można było odnieść wrażenie, że autorzy serialu ocierają się o autoparodię.
Jednak przez lata „Synowie Anarchii” wybijali się wysoko ponad telewizyjną przeciętność. Uwodzili historią motocyklistów, którzy – choć byli brutalni i bardzo, bardzo grzeszni – w gruncie rzeczy chcieli tego, co najlepsze dla swoich bliskich i dla swojego miasta. Chronili je przed narkotykowymi dealerami, złymi deweloperami i mafijnymi wpływami z zewnątrz. Przy okazji przelewali krew – własną i cudzą. Zawsze w sporych ilościach.W ostatnim sezonie ulice Charming i okolic zostały do reszty skrwawione. Twórcy „Synów Anarchii” hurtowo wysyłali swoich bohaterów na wieczny spoczynek. Ginęli chińscy gangsterzy i żołnierze czarnoskórego mafioso, przypadkowi mieszkańcy miasteczka i bliscy głównych bohaterów. Wreszcie także oni (a przynajmniej kilkoro z nich) zostali skazani przez scenarzystów na gwałtowną śmierć.
Kurt Sutter, który stoi za sukcesem „Synów Anarchii”, tym razem dał się ponieść. Przez lata główni bohaterowie jego historii zawsze ratowali się z najgorszych tarapatów. Władze telewizji zamawiały kolejne sezony, a wyraziste postaci były potrzebne do utrzymania odpowiedniego tempa i emocjonalnej temperatury serialu. W finałowym sezonie kilku „nieśmiertelnych” zostało rzuconych na żer „Kosiarza” i – przyznać trzeba – dzięki temu siódma odsłona „Synów…” trzymała tempo i raz po raz mocno zaskakiwała (choćby w przedostatnim odcinku serii, w którym trup słał się gęsto i bez ostrzeżenia).Finałowy sezon potwierdził, że Sutter jest kapitalnym portrecistą, jeśli chodzi o szkicowanie postaci wrażliwych twardzieli – takich, co nie wahają się łamać kończyn swym wrogom, by po chwili ze łzami w oczach wyznawać miłość przyjacielowi. Właśnie tego typu bohaterowie przyciągali przed ekrany widzów „Synów Anarchii”.
Bohaterowie i aktorzy, których dopasowano tu niemal perfekcyjnie. O ile pierwsze sezony serialu opierały się głównie na aktorskim kunszcie Rona Perlmana przeciwstawianego młodzieńczemu Charliemu Hunnamowi, z czasem ciężar opowieści spoczął na barkach drugoplanowych aktorów: menażerii złożonej z facetów o zakazanych gębach i niemałym talencie. Nie sposób sobie wyobrazić tego serialu bez Chibsa (Tommy Flanagan) ze szramami na obu policzkach i wyraźnym irlandzkim akcentem, Opiego (Ryan Hurst) – brodacza o posturze drwala, bez chorego na raka poczciwego gliniarza (Dayton Callie), sprośnego i lojalnego Tiga (Kim Coates), bez zagubionego Juice’a (Theo Rossi). No i Happy’ego, psychopatycznego brutala, w którego wcielał się fenomenalny David Labrava, niedoszły operator filmowy i scenarzysta, dla którego rola w „Synach…” była aktorskim debiutem.Galeria męskich postaci, którą stworzył Sutterowi (wcielający się w jednego z motocyklistów), jest imponująca, ale największą gwiazdą „Synów…” została kobieta – Katey Sagal. Aktorka, która prywatnie jest żoną Kurta Suttera, dzięki roli Gemmy nie tylko uwolniła się od wizerunku Peggy Bundy z popularnej przed laty komedii „Świat według Bundych”, ale też wróciła do aktorskiej pierwszej ligi. Za swoją kreację w 2011 roku zdobyła Złoty Glob. Jako nieformalna szefowa gangu bywała demoniczna i opiekuńcza, czuła i okrutna, była matką, babcią, żoną, kochanką i zabójczynią. Nic więc dziwnego, że przy niej pozostałe kobiece role rozczarowywały jednowymiarowością i psychologicznym banałem.
Autorzy „Synów Anarchii” pożegnali się z widzami w mocnym i sentymentalnym stylu. W siódmej serii Sutter i jego współpracownicy raz po raz ocierali się o kicz (finałowy odcinek jest tego dowodem), czasem wybierali drogę na skróty, a miłosnych wyznań między bohaterami (tytułowe „Kocham cię, bracie” nie wzięło się znikąd) było tu tyle, że można by nimi obdzielić tuzin romantycznych komedii. Ale mimo to fani (w tym niżej podpisany) z pewnością będą tęsknić za dziką motocyklową bandą, która przez sześć lat siała zniszczenie na telewizyjnych ekranach.