Misja: zmartwychwstanie – po 4. sezonie „Homeland”
Jeszcze kilka miesięcy temu fani „Homeland” spodziewali się najgorszego. Serial Gideona Raffa, Howarda Gordona i Aleksa Gansy z roku na rok obniżał loty, a w trzecim sezonie niebezpiecznie skręcał w kierunku autoparodii. Zakończona właśnie czwarta odsłona opowieści o Carrie Mathison przywraca wiarę zarówno w bohaterkę, jak i w scenarzystów sterujących łajbą z napisem „Homeland”.
Tak, tak, wpis zawiera spojlery.
A jednak istnieje życie po Nicholasie Brodym! Choć po finale trzeciego sezonu wydawało się, że bez niego „Homeland” straci impet, twórcy serialu udowodnili, że tak być nie musi. W czwartej serii wyrwali się z dramaturgicznych schematów wyznaczanych przez historie Carrie i jej ukochanego, wpuszczając do serialowego krwiobiegu świeżą krew.
Szpiegowska misja na pakistańsko-afgańskim pograniczu została spięta klamrą rodzinnego dramatu. Czwarta odsłona „Homeland” skończyła się tak, jak się zaczynała – po cichu. Lesli Linka Glater, jedna z najlepszych specjalistek od serialowej reżyserii, w finałowym odcinku nie szukała napięcia i akcji, ale wyciągnęła na pierwszy plan psychologiczne dylematy Carrie Mathison i jej najbliższych.
Ale to nie psychologia była największą siłą czwartego sezonu. Tu niepodzielnie rządziła logika szpiegowskiego thrillera, a „Homeland” bodaj po raz pierwszy wybiło się na niepodległość wobec swego izraelskiego pierwowzoru – „Hatufim”.
W izraelskiej serii Gideon Raff składał akcję na ołtarzu psychologii. Dramat więźniów wojennych, którzy po kilkunastu latach wracali do rodzin, uwodził intensywnością emocji i dojrzałością w kreśleniu portretów psychologicznych, a nie natłokiem filmowych atrakcji. Kupując pomysł Raffa, Amerykanie pod dowództwem Howarda Gordona przesunęli akcenty w stronę szpiegowskiego thrillera. I choć w pierwszej serii ten konsensus stał się źródłem sukcesu, w kolejnych odsłonach stanowił raczej obciążenie. Zwłaszcza w trzecim sezonie, gdy scenarzyści brnęli w idiotyczne psychologizacje, zupełnie zaniedbując wywiadowczą intrygę.
W czwartej odsłonie przełamali impas, stawiając na nowe otwarcie. Jak na dłoni widać, że Gideon Raff (który w międzyczasie odrobił lekcję amerykańskiego serialu i nauczył się nowego sposobu myślenia, czego dowodem jest „Tyrant”) został zepchnięty w cień przez drugiego z szefów produkcji – Howarda Gordona. Czwartej serii bliżej było do „24 godzin” (współtworzonych przez tegoż Gordona) niż do izraelskiego „Hatufim”.
W świeżych dekoracjach bohaterowie serialu zyskali nowe życie, a opowieść o polowaniu na Haqqaniego, jednego z przywódców talibów, bardzo szybko rozpędziła się do prędkości, w której nieważne były psychologiczne niedociągnięcia i wycieczki na skróty (romans Carrie ze zwerbowanym studentem medycyny był wręcz groteskowy).Autorzy „Homeland” wyciągnęli na pierwszy plan interesujące dalszoplanowe postaci, a także stworzyli kilka nowych, intrygujących portretów. Amerykańska ambasador (Laila Robins) i jej mąż (Mark Moses) wpadający w spiralę życiowych błędów byli jednymi z najjaśniejszych punktów dramaturgicznej układanki przygotowanej przez Gordona i spółkę. Jeśli dodamy do tego Tracy’ego Lettsa jako szefa CIA, a także pomocników Carrie, którzy wreszcie zostali wyjęci z cienia – otrzymamy mieszankę może nie wybuchową, ale bardzo pobudzającą. Nie dziwi zatem, że czwarty sezon „Homeland” z tygodnia na tydzień notował coraz lepsze wyniki oglądalności, a finałowe odcinki przyciągały za oceanem ponad 2 miliony widzów.
Spora w tym zasługa Ruperta Frienda wcielającego się w najciekawszego z bohaterów czwartego sezonu. Jego Peter Quinn był człowiekiem-tajemnicą. Wciąż miotał się między chęcią odejścia z CIA a niemożnością życia bez adrenaliny; między uczuciem do Carrie i koniecznością zachowania wobec niej profesjonalnego dystansu; między temperamentem narwanego żołnierza i chłodną głową błyskotliwego stratega. Kreując postać wewnętrznie popękaną, Friendowi udało się przy tym uniknąć drażniącej chybotliwości, która w poprzednich sezonach charakteryzowała zarówno role Claire Daines, jak i Damiana Lewisa. Zapewne to na nim oparty zostanie piąty sezon serialu Showtime’u.Autorzy „Homeland” dokonali rzeczy, która wydawała się niemożliwa – wskrzesili fabularnego trupa. Choć od dwóch sezonów zjeżdżali po równi pochyłej, znaleźli pomysł, by pchnąć swój serial na nowe tory. Czwarty sezon opowieści o Carrie Mathison miał wszystko, co potrzebne w szpiegowskiej historii – wciągającą intrygę, scenariusz pełen twistów i reżyserską ekipę (ze wspomnianą Lesli Linką Glater na czele), potrafiącą tchnąć w tę historię zupełnie nową energię. Widać życie po Nicholasie Brody’m nie tylko istnieje, ale też może być ciekawsze niż z nim.
Komentarze
Drobniutka, życzliwa korekta.
Jest: „Serial Gideona Raffa, Howarda Gordona i Aleksa Gansy’ego…”.
Powinno być: „Serial Gideona Raffa, Howarda Gordona i Aleksa GansY.(Twórca nazywa się Alex Gansa, nie Alex Gansy).
A poza tym owszem, po trzecim sezonie i na początku czwartego też spisywałem „Homeland” na straty, ale cliffhangery w postaci talibów przedostających się do ambasady sprawiły, że zmieniłem zdanie. 🙂
W pełni się zgadzam. Brody jako postać był dla mnie kompletnie niestrawny, romans z terrorystą wydawał mi się nie mniej absurdalny niż ten z rozpracowywanym studentem, ostatni sezon oglądałam z dużo większą przyjemnością niż jakikolwiek poprzedni.
Tylko te błędy… Raz Mathison, raz Mathieson, „Brody’m”, „Tracyego”. Ugh.
Sezon 4 był świetny, ale mnie osobiście ostatni odcinek rozczarował. Nierozwiązane wątki, cliffhanger. W ogóle jakoś ostatnio moda na słabe finały dobrych seriali, przykładowo:
UWAGA SPOILERY
– The Fall (cliffhanger oraz deus ex machina strzelająca do Spectora)
– Sons of Anarchy (absurdalny poscig policji ktora nie potrafi nadjechać z naprzeciwka, do bólu toporna symbolika – kruki, chleb, kierowca ciężarówki)
– The Missing (nie wiadomo po co dodany wątek Rosji, to nieszczęsne dziecko chyba drugi raz zmartwychwstało, pierwszy raz po potrąceniu przez samochód, drugi raz po egzekucji rumuńskiego opryszka, po czym wyemigrowało do Rosji)
Mea culpa! Błędy poprawiłem. Nie do końca wiem, jak udało mi się je wcześniej przegapić (i popełnić). Tym bardziej dziękuję za czujność.