Synowie anarchii i średniowiecza – po finale „The Bastard Executioner”
Historyczny serial Kurta Suttera nie miał długiego życia. Po emisji dziesiątego odcinka pierwszej serii włodarze stacji FOX poinformowali o anulowaniu „The Bastard Executioner”. Inaczej chyba być nie mogło. Bo przygodowo-historyczna produkcja twórcy „Synów Anarchii” to rzecz naiwna, źle zagrana i do bólu wtórna.
Jak połączyć spiskowy thriller spod znaku Dana Browna z serialem historycznym? Jak pożenić templariuszy, druidów i walijskiego Robin Hooda? To wie tylko Kurt Sutter, twórca „The Bastard Executioner”. Wie, jak – ale nie ma pojęcia, po co. W jego serialu znajdziemy groch z kapustą, mydło i powidło. Wszystko, z wyjątkiem sensu, ładu i składu.
Sutter, który dzięki „Synom Anarchii” stał się w amerykańskiej telewizji gorącym nazwiskiem, potwierdził prawdziwość biblijnych słów o pysze, która kroczy przed upadkiem. Jego „The Bastard Executioner” to serial napisany przez człowieka przekonanego o własnej nieomylności, głuchego na krytyczne podszepty i bezwiednie podążającego ku samozadowoleniu i artystycznej porażce.
W historii o szlachetnym rycerzu, który porzuca brutalne wojskowe życie, by zająć się pracą na roli, Sutter połączył wszystkie swoje ulubione motywy i wątki. Każdy, kto oglądał „Synów Anarchii”, poczuje się, jakby brał udział w lekcji wyrównawczej. Autor „The Bastard…” znów snuje opowieść o hardych mężczyznach gotowych do walki o honor i zemstę, o nikczemności, zdradzie, miłości i polityczno-mafijnych rozgrywkach. Tyle tylko, że tym razem toczą się one nie na ulicach słonecznego Charming, ale w murach średniowiecznych angielskich zamków.
W „The Bastard Executioner” znów mamy skomplikowane rodzinne relacje, mężczyzn miotanych namiętnościami oraz ukryte w cieniu silne kobiety, które tymi mężczyznami rządzą. Jest też wątek homoerotyczny i dużo słów o braterskiej miłości, lojalności i poświęceniu.Już w finałowym sezonie „Synów Anarchii” Sutter skręcał w stronę przygodowej opowieści dla małych chłopców, którzy lubią słuchać bajek o lojalności i oddaniu. Twardziele na motocyklach niczym „Chłopcy z Placu Broni” wspierali się wzajemnie, walczyli i umierali w swych ramionach. „Kocham cię, bracie” – padało tam w co drugiej dialogowej kwestii.
W „The Bastard Executioner” jest bardzo podobnie – bohaterowie wciąż wyznają sobie miłość i wciąż upajają się swym braterskim oddaniem. Byłoby w tym pewnie coś urokliwego, gdyby grupą docelową serii Suttera byli 10-letni chłopcy. Sądząc po ilości seksualnych wątków i brutalnych scen, to jednak nie dla nich nakręcono „The Bastard Executionera”. A jeśli docelową publicznością serii byli jednak ludzie dorośli, warto byłoby dać im coś więcej niż infantylną opowiastkę pełną fabularnych luk, psychologicznych uproszczeń i realizacyjnych niedoróbek.
Tymczasem w „The Bastard Executioner” nie zgadza się niemal nic. Już punkt wyjścia fabuły wydaje się nieco absurdalny. Oto kierowani zemstą mężczyźni próbują dostać się na zamek i wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy skrzywdzili ich najbliższych. Jednak gdy już przedostają się za zamkowe mury, zamiast realizować swą misję, zaczynają się bawić w agentów CIA i budują na potrzeby misji całkowicie nowe tożsamości. Intryga, którą sprzedaje swym widzom Sutter, jest tak dziwaczna, że nie sposób uwierzyć w emocje rysowane na ekranie. Nie przekonuje wątek szlachetnych mścicieli, rodzinne tajemnice wydają się banalne, a ekranowy romans nie ma za grosz temperatury.
Nie to jest jednak najgorsze w serialu Suttera. Szczególnie drażni niekonsekwencja, z jaką twórcy wprowadzają do serialu nowe wątki i postaci. Historia o zaginionej ewangelii oraz złych zakonnikach gotowych zabić każdego, kto ma o niej jakąkolwiek wiedzę, wygląda tu jak połączenie powieści Dana Browna ze skeczami Monty Pythona. Scenarzyści nie mają pomysłu, jak ją umiejętnie rozwijać, ani też nie wiedzą, po co mieliby to robić.
Podobnie jest z wątkiem walijskiego Robin Hooda, w którego wciela się Matthew Rhys. Po obejrzeniu 10 odcinków pierwszej serii nie sposób zrozumieć, dlaczego tak znakomitego aktora zaangażowano do marginalnej roli, którą mógłby zagrać każdy, łącznie z niżej podpisanym.
Kiedy „The Bastard Executioner” startował na antenie FX, przyciągnął przed telewizory 4 miliony Amerykanów. Do końca pierwszej serii dotrwała tylko połowa z nich. Bo twórca „Synów Anarchii” tym razem zbyt mocno uwierzył w siebie i w to, że ze zgranych klisz można stworzyć intrygującą całość, jeśli tylko podleje się je odpowiednią ilością krwi. „The Bastard…” pokazuje, że jednak nie można.